Obdarowani

czwartek, 13 sierpnia 2015

Seth obejrzał się nieznacznie za siebie, czując, jak serce mu zamiera. Napiął mięśnie, szykując się do ucieczki. Był gotowy do biegu, który go czekał. Biegu o życie.
Znaleźli go.
Niespodziewanie zerwał się z miejsca, przechodząc ze spokojnego tempa do niemalże sprintu. Obserwujący go ludzie nie czekali dłużej – opuścili kryjówki i pognali za nim na złamanie karku. Wiatr mierzwił mu włosy i muskał po twarzy, kiedy mężczyzna zmuszał się do najwyższego wysiłku. Zboczył ze szlaku, chcąc zgubić prześladowców. Gruba warstwa mchu skutecznie tłumiła odgłos uderzania stopami o podłoże. Rozłożyste gałęzie drzew smagały jego odkryte ramiona, niczym dłonie próbujące go złapać i zatrzymać, aby wydać wrogowi. Mimo to kluczył między nimi,
łudząc się myślą o zgubieniu pościgu.
Wpadł jak burza do schronienia, zwracając na siebie uwagę przebywających tam ludzi.
- Matko kochana, co się stało? – spytał zaskoczony człowiek, stojący najbliżej wejścia. Czym prędzej podszedł do słaniającego się na nogach Setha.
- Nadchodzą – wycharczał wycieńczony.
Nagle opuściły go resztki sił. Upadł na ziemię i spowiła go ciemność.
Obudził się we własnym łóżku, cały obolały po ostatnim wyczynie. W głowie mu szumiało, miał wrażenie, że zaraz mu pęknie. Rozejrzał się zdezorientowany po niewielkim pokoju. Dopiero teraz dostrzegł siedzącego na krześle w kącie gościa, co wprawiło go w niemałe zakłopotanie.
- Najmocniej przepraszam – odezwał się zmieszany Seth. – Nie zauważyłem cię wcześniej.
Nieznajomy uśmiechnął się delikatnie, nim odrzekł:
- Nic się nie stało, Seth. A właśnie, na lewo od ciebie na komodzie leży twoje śniadanie. Smacznego.
Mężczyzna leżący w łóżku z wdzięcznością wziął posiłek i zabrał się do jedzenia. Pochłaniając kromki chleba z miodem, przyłapał się na tym, że przygląda się przybyszowi. Ów dżentelmen był krępym człowiekiem, mogącym się pochwalić potarganą, bujną kasztanową czupryną. Broda i policzki pozostały nieskalanie gładkie. Patrzył bystro szarymi oczyma na Setha, nie odzywając się ani słowem. Jego łagodne spojrzenie nie współgrało z orlim nosem i ostrymi rysami twarzy, toteż stwórca obdarzył obcego zaróżowionymi ustami, na których bezustannie gościł przyjacielski uśmiech. Opalenizna świadczyła o częstym przebywaniu w blasku słońca.
Seth różnił się od niego pod wieloma względami. Był wysoki i barczysty, z siłą jak u tura. Krótko przystrzyżone czarne włosy znajdowały się zarówno na głowie, jak i na dolnej części jego lica, tworząc krótką szorstką brodę. Głęboka zieleń jego oczu kontrastowała z jasną karnacją. Poza tym część jego znajomych twierdziła, że ma kwadratową szczękę i duże usta, ale on sam nigdy nie miał czasu przyglądać się swojemu odbiciu w lustrze i nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiał.
- Skoro zaspokoiliśmy już ten wilczy apetyt – rzekł obcy – pora, abyś się przebrał i poszedł do Visetty.
- Tak, tak… A tak poza tym, chyba nie znam twojego imienia – wtrącił Seth, odzyskawszy wraz z siłami pewność siebie.
- Och, rzeczywiście, przyjmij moje przeprosiny. – Gość złapał się za głowę, ale szybko uspokoił, a uśmiech na powrót rozjaśnił jego oblicze. Wstał, podszedł kilka kroków i wyciągnął dłoń, mówiąc: - Dezzy, do usług.
- Seth, ale o tym już wiesz. – Mężczyzna ujął podaną dłoń i potrząsnął nią lekko. – Gdzie znajdę Visettę?
- Na dole. No, to ja już pójdę. – Dezzy uśmiechnął się na pożegnanie i wyszedł z pokoju, cichutko zamykając drzwi.
Seth odczekał parę sekund, nim wstał z łóżka i poczłapał do szafy, będącej na przeciwległych końcu pokoju, naprzeciwko od komody. Szybko się ubrał i przelotnie zerknął do lusterka wiszącego po wewnętrznej stronie szafkowych drzwiczek. Przejechał ręką po rozczochranych włosach, aby je nieco przygładzić. Powinno wystarczyć.
Wyszedł na korytarz i zbiegł ze schodów, zeskakując po dwa stopnie. Na parterze krzątało się wiele osób, ale udało mu się wypatrzyć Visettę i szybko się do niej przepchnął.
- Visetta? To ja, Seth – powiedział i postukał ją lekko w ramię.
Dziewczyna odwróciła się zamaszyście. Spojrzała na niego piwnymi oczyma, a długi, ognistorudy warkocz opadł na jej piersi. Liczne piegi pokrywały lekko zarumienione policzki, dodając dziewczynie uroku. Wyglądała bardzo młodo oraz sprawiała wrażenie inteligentnej i otwartej zarazem. Uśmiechnęła się do Setha nieznacznie.
- Dezzy cię przysłał, nie? To dobrze. – Była bardzo bezpośrednia, jakby fakt, że znają się tak krótko, nie miał żadnego znaczenia. – Słuchaj, wielkie dzięki, że zdążyłeś nas ostrzec, ale to już nie ma znaczenia. Znaleźli nas, więc na pewno wrócą. Tu już nie jest bezpiecznie.
- Pokonamy ich. Mamy przecież dary… – odparł spokojnie. – Musi być jakiś sposób.
- Wierzę w twoje szczere chęci, ale to niemożliwe. Mają mieszkańców po swojej stronie, pamiętasz? – Spojrzała na niego pobłażliwie.
Mężczyzna westchnął w duszy. To była prawda. Wszyscy znali historię…
Zaczęło się na początku Ery Zmian. Ludzie z Ayed, małej wioski w górach, mieli już dość walk z odmieńcami. Wilkołaki atakujące wraz z watahami pasące się owce, wampiry wysysające krew z samotnych wędrowców, elfy strzelające do każdego, kto zapuścił się głębiej w las. Mieszkańców Ayed to już męczyło, toteż zapragnęli dojść do porozumienia.
Najpierw pogodzili się z elfami. Wyznaczono święte gaje, do których obcy się nie zapuszczali pod groźbą śmierci, w zamian za możliwość wycinki innych terenów oraz wzajemną nieagresję. Potem były wilkołaki. Obiecały powstrzymać wilcze watahy przed atakowaniem osady i same tego nie robiły. Z kolei ludzie nie polowali na nie, tak samo z resztą jak i na wampiry, które jako ostatnie przystały na zaproponowane im warunki – przerzucenie się na krew zwierzęcą.
Później… Odkryto dary. Co jakiś czas rodził się człowiek obdarzony cudowną mocą. Nie musiał się uczyć z ksiąg przez długie lata, korzystać z kosturów czy różdżek ani poznawać tajników magii. Po prostu… Miał dar. Czasami było to uzdrawianie, innym razem wywoływanie ognia jednym gestem i odporność na niego, jeszcze innym umiejętność kontroli nad zwierzętami bądź ludźmi. Wszystkich fascynowały dary, wszyscy zazdrościli obdarzonym, wszyscy chcieli mieć takowego za przyjaciela. Wszyscy żyli w zgodzie.
Aż nastała Era Kataklizmów. Katastrofy nie ominęły i Ayed. Na początku wioska przeżyła suszę, potem trzęsienie ziemi, wielki nieurodzaj... Aż przyszedł wielki mag, powszechnie znany i szanowany ze swej mądrości – czarodziej Minz, który wiele lat uczył się od samych mistrzów, aż opanował magię do perfekcji. I wyjawił on wszem i wobec przyczynę nieszczęść.
Obdarowani.
Ciężkie nastały czasy dla posiadaczy darów. Niegdyś kochani i wielbieni, musieli ukrywać się po lasach i walczyć o przetrwanie, ścigani przez każdą rasę na ziemi. Chowali się i jednoczyli, nie wiedząc, czemu to im przypisano niesłusznie postępek tak haniebny, jak wywołanie kataklizmów. Nie mogli się pokazać tam, gdzie raz zaprezentowali swoje umiejętności. Listy gończe rysowano i rozwieszano dosłownie wszędzie.
A najbardziej do nagonki zapaliły się wilkołaki. Ścigały całymi watahami ofiarę i bawiły się nią, czekając, aż padnie wycieńczona. Okrążały, nie dając cienia szansy, prawdziwej, nie takiej złudnej. Zabijały, a śmierci towarzyszyły okrzyki bólu i przerażenia.
A teraz ich znaleźli. Po miesiącach ukrywania się w sprawdzonym miejscu, wilkołaki zdobyły raz przewagę. O raz za dużo.
- To przeze mnie, prawda? – zapytał ponuro Seth. Nachmurzył się, czując złość na samego siebie.
- Cóż, można powiedzieć, że przybiłeś nam ostatni gwóźdź do trumny. Już wcześniej mieli podejrzenia co do tej kryjówki, jedynie przyśpieszyłeś to, co nieuchronne. – Visetta nie próbowała go pocieszać ani umniejszyć jego winy. Była szczera, dosłownie aż do bólu.
- W takim razie, czego ode mnie chcesz?
- To nie był mój pomysł – zaczęła niechętnie – ale ktoś wyżej postawiony uznał, że może jednak nie jesteś takim skończonym idiotą. Jak dla mnie, nie zasługujesz, ale… Dołączasz do zwiadowców.
Seth zamarł, próbując zachować spokój. Zwiadowcami nazywano ochotników, którzy szlachetnie poświęcali się dla dobra pozostałych obdarowanych. Nazywano ich bohaterami. Zostać zwiadowcą to był przywilej, wiele osób pragnęło nim być. Jednak pewna część obdarowanych miała o nich odmienne zdanie. Mówili o nich „samobójcy”, ponieważ nikt nie wracał ze zwiadów do kryjówek. Wszyscy ich wyśmiali, że to dlatego, bo nie chcą wracać, ale Seth gdzieś tam w sercu czuł, że powód może być inny. Śmiertelny. Mimo to wiedział, że bez zwiadowców nie daliby rady. Byli im potrzebni jak woda człowiekowi na pustyni.
A teraz on miał zostać jednym z nich i to bynajmniej nie jako ochotnik. Mężczyzna poczuł, jak gardło mu się ściska z żalu. Skazano go w jego mniemaniu na pewną śmierć.
Dziewczyna widząc, że Seth nie może wydusić z siebie ani jednego słowa, ciągnęła dalej:
- Dziś po obiedzie spotkasz się z Cleinem, Dezzym i Hoffem. Razem pójdziecie do obozu zwiadowców. Potem my opuścimy to miejsce, więc w razie gdybyś miał kiedyś nas odwiedzić, nie licz na to. Weź wszystkie swoje rzeczy i jakiś plecak z magazynu. Miłych zwiadów – rzuciła na pożegnanie i uśmiechnęła się dobrotliwie. Czy tylko mu się tak wydawało, czy jej uśmiech wyglądał jakby miał to być ostatni miły gest, który zobaczy przed śmiercią?
Zostawiła go samego i oddaliła się do swoich niezliczonych zajęć – była w końcu zarządcą Puszczy, jednej z wielu grup obdarowanych, do której jeszcze parę minut temu należał. Minęło parę chwil, nim ochłonął i na dobre dotarło do niego, co się właśnie stało. Zbliżała się pora obiadowa, więc jeśli to wszystko nie było snem, miał mało czasu na spakowanie się. Szybko pobiegł do swojego pokoju. Dopiero będąc już w środku uświadomił sobie, jak bardzo mało posiada rzeczy. Minął niecały tydzień, odkąd znalazł Puszczę i zamieszkał z nimi. Żyjąc w samotności nie mógł dźwigać wiele sprzętu, toteż miał na własność jedynie nóż od dziadka z czarną, rzeźbioną rękojeścią i rzemykiem do niej przyczepionym z małym, czerwonym kamyczkiem dyndającym na końcu. Poza tym ubranie na grzbiecie, te same, w którym uciekał z Ayed. Zdążyło się już zniszczyć, ale nie pomyślał o załatwieniu sobie nowego.
Rozległo się wołanie na posiłek. Seth przypasał broń i udał się do jadalni.
Długa sala z równie długim drewnianym stołem na środku i krzesłami po obu stronach powoli zaczęła się zapełniać. Obdarowani brali gorące talerze z kuchni i ostrożnie zajmowali swoje miejsca. Rząd świeczników z rozpuszczonymi, acz wciąż palącymi się świecami rzucał chwiejne cienie kubków i misek. Hałas był coraz głośniejszy. Szur odsuwanych krzeseł, liczne rozmowy o niczym, brzęk naczyń. Nieodłączna część życia, której świadkiem był trzy razy dziennie.
Seth wziął swój posiłek i usiadł między Cleinem a Dezzym. Po chwili naprzeciwko klapnął Hoff. Mężczyźni nie odzywali się, zajęci pochłanianiem każdego kęsa.
Hoff był starszy od nich, wyglądał na trzydzieści parę lat. Niektórzy z Puszczy śmiali się, że wygląda jak stereotypowy drwal – długa, splątana czarna broda i włosy, wielkie ręce i mocne bary. Nie mijali się wiele z prawdą, ponieważ przed Erą Kataklizmów Hoff zajmował się ścinaniem drzew. Ponadto miał dar oswajania zwierząt, o czym wszyscy wiedzieli, ponieważ często przychodziły za nim do kryjówki różne wiewiórki czy inne istotki. Nigdy ich nie przeganiał, gdyż w gruncie rzeczy miał czułe serce i nie lubił krzywdzić innych, co również było powszechnie znane.
Clein był pod tym względem jego przeciwieństwem. Bezwzględny, z groźnym wyrazem twarzy i szramą na czole budził w każdym strach. Miał ogoloną głowę i krótko ostrzyżone bokobrody. Mówiło się o nim: „małomówny człowiek czynu”. Podobno przed nagonką był poszukiwanym zbrodniarzem, ale tutaj nikt nie odważyłby się powiedzieć tego na głos. Został w Puszczy, gdyż tylko czasami terroryzował słabszych i był bardzo silny, a w tych czasach każda para rąk była potrzebna. Krążyła opinia, że niczego się nie boi i najwyraźniej to skłoniło go do zostania zwiadowcą.
- Przyjaciele – przerwał ciszę Dezzy. – Nie wiem jak wy, ale ja jestem gotowy do drogi.
- Ja również – dodał Hoff.
- Też. – Kiwnął głową Clein.
Seth spojrzał na niedojedzonego królika. Nie miał dziś apetytu.
- Możemy iść – stwierdził.

*

Minęło pięć godzin, nim bezpiecznie dotarli do obozu zwiadowców. Niby przed wyruszeniem w drogę Visetta dała im fragment mapy oraz słownie wyjaśniła, jak przejść ostatni odcinek trasy, ale i tak parę razy się zgubili. Koniec końców znaleźli się na miejscu. Obóz znajdował się w dolinie otoczonej nieprzebytymi górami, na wyspie na jeziorze. Aby do niego dotrzeć, musieli przebyć liczne tunele i jaskinie, a następnie brodząc po pas w podziemnej rzece dostać się do ukrytej doliny. Na szczęście jeziora nie musieli już przepływać, ponieważ jeden z patrolujących okolicę zwiadowców dał im łódkę i wiosła oraz polecił spotkać się z Rysem. Nie wiedzieli wprawdzie, kto to jest, ale domyślali się, że ktoś wysoko postawiony tutaj. Hoff usiadł na ławeczce i zabrał się do wiosłowania. Seth ulokował się na dziobie, patrząc w kierunku przybliżającego się brzegu wyspy.

- Nowi rekruci? – mruknął ktoś na ich widok, kiedy wpłynęli na przybrzeżny piach.. – Idźcie do Rysa.
Hoff zacumował, podczas gdy Dezzy uprzejmie dopytał, gdzie owego Rysa znajdą. Clein bez czekania na odpowiedź wyskoczył z łódki i podążył do dużego namiotu, rozbitego pod okazałym dębem rosnącym na skraju wyspy. W pewnym oddaleniu znajdowały się mniejsze namioty, otaczające palące się na środku spore ognisko. Po chwili namysłu pozostali poszli za nim.
Przed wejściem stał wysoki mężczyzna z ogorzałą od słońca twarzą. Miał krótką brodę zaplecioną w warkoczyk i długie, związane włosy przyprószone siwizną. Jedno z niebieskich oczu przecinała blizna od pazura jakiegoś zwierza. Z jego oblicza biła surowość. Odziany w skórzaną tunikę i wilcze futro na ramionach wyglądał na przywódcę. Na jego szyi wisiał naszyjnik z pazurów wilków… albo wilkołaków. Na ich widok ani drgnął, wciąż stał ze skrzyżowanymi ramionami i opierał się o słup wspierający namiot. Jedynie lekko zmrużył oczy.
- Chcecie zostać zwiadowcami? – zapytał.
- Tak – odpowiedzieli zgodnie.
- Pytam: chcecie zostać zwiadowcami?
- Tak! – Tym razem powiedzieli to głośniej.
- Ostatni raz powtarzam. Chcecie zostać zwiadowcami?
- TAK! – krzyknęli.
- Świetnie! Oczekuję od was zdecydowania, zdyscyplinowania i posłuszeństwa – rzekł z mocą i wyprostował się. – Jestem Rys, a moje słowo jest prawem! Komu to się nie podoba, może stąd odejść prosto na stos w Ayed bądź na obiad do wilkołaków, osobiście mu w tym pomogę! Uprzedzam, jeśli przyszliście tu tylko dla chwały, to się mocno rozczarujecie! A teraz idźcie się przebrać z tych szmat.
Machnął ręką w kierunku mniejszych namiotów. Mężczyźni weszli do tego, którego poły były rozchylone. W środku zastali dwie piętrowe prycze, stojące po przeciwległych stronach. W nogach każdej z nich stała skrzynia, a przy głowie, pomiędzy łóżkami, był stolik z kagankiem. Na kocach leżały ułożone ubrania.
Seth podniósł jeden z kompletów i przyjrzał się mu. Odzienie miało kolor ziemi, coś jak jasny brąz. Składało się tuniki i sznurowanych spodni oraz solidnego, skórzanego pasa z przyczepioną sakwą. Dostali również czarne buty z twardą podeszwą.
Szybko się przebrali i wyszli na zewnątrz, oczekując dalszych rozkazów. Tak jak myśleli, od razu podszedł do nich Rys.
- Skoro wyglądacie już jak ludzie, możemy przejść do rzeczy. Liczę, że wiecie, co my tu robimy, a jeśli nie, to właśnie się dowiecie. Jako zwiadowcy dbamy o to, aby pozostali obdarowani byli bezpieczni. Czasami eliminujemy pojedyncze wilkołaki, innym razem pomagamy się zaopatrzyć poszczególnym kryjówkom. Nawet nie będę grozić wam, co się stanie, jeśli stchórzycie i zdezertujecie, bo nasi wilczy przyjaciele ukarzą was za mnie. Pamiętajcie, spotkał was zaszczyt. – Zmierzył ich wzrokiem. – Zanim przejdziemy dalej, jakie macie dary?
- Umiem okiełznać każde zwierzę – rzekł Hoff.
- Jestem hipnotyzerem – powiedział Dezzy.
- Ponadprzeciętna siła – mruknął Clein.
- Ekhem… Wyczuwam drgania ziemi – odpowiedział niechętnie Seth.
Nie lubił mówić o swoim darze. Wydawał mu się bezużyteczny. Chociaż z drugiej strony… To dzięki niemu wyczuł w porę wilkołaki. Choć przy okazji sprowadził je do Puszczy, niestety.
- Dobrze. Ty i ty – Rys wskazał na Hoffa i Cleina – do Isha, wy dwaj do Veresa. – To powiedziawszy oddalił się do swojego namiotu.
Odwrócili się w kierunku pozostałych zwiadowców. Nie zdążyli nawet zareagować, bo już podeszła do nich kolejna osoba. Za dużo na raz, pomyślał Seth.
- Nowi, tak? Jestem Ish. Słyszałem, że dwóch z was idzie pod moją pieczę – wyjaśnił krępej budowy blondyn. Był umięśniony i wyglądał na takiego, co dużo pracuje fizycznie.
- A gdzie jest Veres? – zapytał bez ogródek Dezzy. Odstawił na bok swoją uprzejmość.
- Ty do niego? Powodzenia. Siedzi na brzegu, na złamanym konarze – Ish poklepał go przyjacielsko i zwrócił się do swoich nowych „podopiecznych”. – Chodźcie, wyjaśnię wam co i jak.
Seth spojrzał na oddalających się mężczyzn, a następnie podążył za odchodzącym już przyjacielem. Szybko go dogonił i razem ramię w ramię poszli do Veresa. Wszystko dzieje się tak szybko – zmartwił się.
Nie minęła chwila i odszukali wysokiego, chudego bruneta siedzącego nad wodą. Patrzył w dal i puszczał kamieniami kaczki. Kiedy usłyszał kroki, odwrócił się i spojrzał na nich uważnie. Miał małe, czujne oczka i ostro zarysowane kości policzkowe.
- Veres – przestawił się i wyciągnął w ich kierunku dłoń.
Kiedy Seth ją ujął, przez jego ciało przeszedł dziwny dreszcz. Puścił jego rękę i odsunął się o krok, starając się otrząsnąć. Dezzy zareagował podobnie, acz dyskretniej.
- Spokojnie, chłopaki – uspokoił ich Veres. – Każdy tak ma, nie tylko wy. Seth i Dezzy, jak mniemam?
Spojrzeli na niego zaskoczeni, nie kryjąc zdumienia. Skąd znał ich imiona?
- Skąd je znam? – powtórzył na głos. – Cóż, taki dar.
- Czytasz w myślach? – wykrztusił Seth oszołomiony. To tak można? – pomyślał.
- Tak, można – odpowiedział z uśmiechem Veres. – Muszę jedynie uprzednio mieć kontakt fizyczny z daną osobą, potem idzie z górki. Nie martwcie się, słynę z dyskrecji. Nie lubię natomiast, kiedy moi podwładni coś przede mną zatajają. A jest to możliwe, więc uważajcie. No, skoro znacie już połowę mojego daru, czemu i nie podać wam drugiej? Przesyłam myśli… - urwał i zmarszczył brwi.
…więc nie zdziwcie się, gdy usłyszycie mój głos w swojej głowie, dokończył.
- Kontynuując – mówił dalej na głos – mogę się z wami kontaktować nie tylko werbalnie. Jest to bardzo przydatne podczas zwiadów, więc nie myślcie sobie, że to z sympatii do was zdradzam wam tyle rzeczy. Nie wszyscy w obozie znają moją moc i liczę, że tak zostanie dalej – zaznaczył. – Wygląda na to, że jesteście kompletnie zieloni, więc zacznę od podstaw. Rys, wiecie kto, poznaliście go już, jest tu najważniejszy. Potem jestem ja, Ish i Kesha, dowodzimy grupami. Nie musi was obchodzić, co robią pozostałe grupy, bo jesteście w mojej. My jesteśmy zwiadowcami w pełnym znaczeniu tego słowa, ponieważ wychodzimy w teren i go sprawdzamy. Nie wiem, czemu Rys mi was przydzielił, ale niech mu już będzie. Może nie jesteście aż tacy słabi, na jakich wyglądacie, mniejsza o to. Na zwiady nigdy nie chodzi się samemu, skład i porę wyznaczam ja. Pode mną w hierarchii są Fray i Dromund, macie się ich słuchać. Namiot wam się nie zmienia, więc nie musicie się o to martwić – wyjaśnił, a Dezzy zamknął ledwie otworzone usta. - Na razie macie wolne, jak będę czegoś od was chciał to zawołam.
Odwrócił się do nich plecami i chwycił kolejny kamień. Rzucił nim tak, że odbił się od tafli jeziora pięć razy, nim zatonął.

*

- Jakie wrażenia po dzisiejszym dniu? – zapytał Dezzy, wchodząc do namiotu.
Seth siedział na górnej pryczy bawiąc się swoim nożem. Minęła chwila, nim odpowiedział.
- Ja… Nie wiem, co o tym myśleć. Dużo rzeczy na raz. – Przerzucił broń z ręki do ręki i udał, że zadaje cios. – Wiesz, tak się zastanawiam, czy Veres słyszy to co teraz myślę.
Szatyn podszedł kilka kroków i oparł się o nogę pryczy. Odgarnął włosy z czoła i westchnął.
- Chyba tak. Pocieszające jest to, że pewnie słyszy myśli wszystkich, więc twoje niekoniecznie muszą go interesować przy takim natłoku… Mnie martwi coś innego. Niby i tak dużo informacji jak na jeden dzień, ale Clein i Hoff wciąż chodzą gdzieś z Ishem i się uczą, a my? Siedzimy jak te kołki. – Odwrócił się twarzą do Setha i podciągnął na prycz, aby usiąść obok.
- Prawda. Ale oni są teraz na zwiadzie, więc po co mają się z nami męczyć?
- W sumie. Jeśli cię to interesuje, dowiedziałem się co nieco o obozie. – Dezzy uśmiechnął się tajemniczo.
- Wal śmiało.
- Grupa Isha to ta, która pilnuje bezpośrednio obozu. Wiesz, patrolują wokół jeziora i te sprawy. Wtedy co się gubiliśmy po jaskiniach to podobno cały czas ktoś na obserwował. Nie wiem, czy to prawda, ale takie mają mniej więcej zadanie. My to wiesz, głębiej w las, jakieś polowania i tak dalej… A grupa Keshy to taka jakaś zagadkowa, nikt mi nie chciał o niej mówić, chociaż wykorzystałem całe pokłady mojej elokwencji.
- Całe? – Seth obrócił sztylet i lekko ukuł się w palec, a szkarłatna kropla spłynęła po ostrzu.
- Nie korzystałem z daru, jeśli o to chodzi. Trzeba mieć jakieś granice, zresztą… Czy to takie istotne?
- Nie, nieistotne – przyznał i wytarł broń, a następnie schował ją do pochwy.

*

Środek nocy. Cisza, spokój. Świerszcze cykały w krzakach. Seth obrócił się na plecy i zacisnął mocniej oczy. Głosik z tyłu głowy krzyczał o drganiach ziemi, sygnalizujących zbliżające się niebezpieczeństwo.
Ktoś wszedł do namiotu. Mężczyzna rozchylił nieznacznie powieki. Błysnęło ostrze w ciemności.
Szybkim kopnięciem odrzucił koc i sturlał się z pryczy na ziemię. Napastnik zamiast jego ugodził poduszkę. Seth zerwał się z kucek i chwycił rękę trzymającą rękojeść, próbując ją wykręcić. W tym czasie do środka wbiegł kolejny przeciwnik. Spojrzał na siłujących się mężczyzn, na śpiącego na górze Dezzy’ego. Podjął szybką decyzję i gołą pięścią zamachnął się na Setha, lecz ten się uchylił, puszczając trzymaną dłoń. Wróg odrzucił broń i złapał go za barki, mocując się w milczeniu. Nie przewidział, że ofiara kucnie i złapie go za nogę, wywracając na ziemię.
Łupnięcie obudziło Dezzy’ego. Zaspany rozejrzał się po polu walki i niewiele myśląc zeskoczył na drugiego agresora, powalając go i obezwładniając. W tym czasie Seth przygniótł leżącego na brzuchu pierwszego pokonanego.
- Co to ma znaczyć? – warknął mu do ucha.
Trzymaj emocje na wodzy, Seth. Możecie ich już puścić. Gratuluję pozytywnego wyniku pierwszego testu.
- Testu? – powtórzył na głos Dezzy. – Z całym szacunkiem, Veres, co, u licha, to ma być?
Wyjaśnienia rano. Miłej nocy życzę. A, i co mówiłem o zdradzaniu mojego daru? Tym razem wybaczę, ale nie możecie dopuścić do kolejnych takich wpadek. Puszczajcie ich, już.
Mężczyzni niechętnie puścili obezwładnionych, którzy bez słowa otrzepali się z pyłu i ruszyli do wyjścia. Jeden z nich podniósł porzucone ostrze i rzucił im na pożegnanie złowrogie spojrzenie.
Seth zerknął zaskoczony na Dezzy’ego, lecz ten nic nie widział. Leżał już na pryczy i myślami odpłynął gdzie indziej. Mężczyzna wziął z niego przykład i ułożył się na materacu. Dopiero teraz zauważył, że Hoffa i Cleina nie było w namiocie. Nie wiedział, co o tym myśleć, ale w końcu zmorzył go sen.
- Posiłek! – rozległ się donośny krzyk.
Seth uniósł głowę i rozejrzał się. Promienie słońca wdarły się do namiotu, zwiastując początek dnia. Zmęczony po nocnej bójce zwlekł się z pryczy, zastanawiając się w myślach, jakim cudem tak szybko nastał świt. Półnagi, ponieważ spał tylko w spodniach, wyszedł na zewnątrz.
Życie w obozie toczyło się już własnym torem od dłuższej chwili. Ktoś dorzucił drew do ogniska, wokół którego siedzieli i jedli już pozostali zwiadowcy. Niektórzy ubrani i zakurzeni, inni dopiero co wstali. Seth dostrzegł machającego do niego Dezzy’ego, który stał przy mniejszym namiociku na uboczu. Z wewnątrz dobiegały nęcące zapachy, toteż szybko do niego podszedł. Okazało się, że znajdowała się tam polowa kuchnia. Nie minęła chwila, a tak jak inni siedział i jadł parujące śniadanie – gęstą, brązową zupę.
- Co to jest? – zapytał z pełnymi ustami.
- Wiesz co, nie wiem, czy chcemy wiedzieć. Ważne, że jest sycące – odparł Dezzy.
- Ej, wy tam! – zawołał do nich Veres. – Jeśli chodzi o to, co się zdarzyło w nocy, jak już mówiłem to był test. Zdaliście, więc spokojnie, nie martwcie się. Wiecie, jak to jest, w dzisiejszych czasach jest ciężko, toteż nie możemy przyjmować osób, które dałyby się zabić przy pierwszej lepszej okazji.
- Świetnie… Czyli mogliśmy zginąć? – zapytał ponuro Seth. Nie podobała mu się myśl, że mogą go zabić „w ramach testu”.
- Nie! Co najwyżej mogliście się poobijać. Skąd ten pomysł?
- Jeden z nich miał nóż – wyjaśnił Dezzy.
- Nóż? A, to pewnie Fray. Nic by wam nie zrobił, a jeśli już, to razem z nim był Cyen, nasz uzdrowiciel. Dobra, ja już idę. Wieczorem macie trening, więc nabierzcie sił. To był jedynie przedsmak tego, co was czeka. – Veres wstał i oddalił się w swoim kierunku.
- Kto to ten Fray? – zapytał Seth, kiedy przywódca grupy odszedł wystarczająco daleko.
- Nie słuchałeś wczoraj? Ktoś po Veresie w hierarchii, może nami pomiatać – mruknął Dezzy. Stracił humor. – Wiesz co, ty to na Fray’a uważaj. Słyszałem jak gadają, że mu nie przypadłeś do gustu.
- Po czym go poznam?
- Cóż… Do najpiękniejszych nie należy.
- Chłopaki! – zawołał do nich jakiś zwiadowca. – Chodźcie ze mną.
Mężczyźni odłożyli miski z resztkami jedzenia i podążyli za nim – muskularnym, niskim mężczyzną z imponującą brązową brodą i ciemną karnację przypominającą stopiony brąz - który zatrzymał się dopiero, kiedy głosy z obozowiska prawie zupełnie ucichły.
- O co chodzi? – Dezzy stanął ze skrzyżowanymi ramionami.
- Strasznie tam hałasują, a nie chciałem ich przekrzykiwać. Jestem Dromund, Veres wam pewnie o mnie mówił. Macie za chwilę ze mną zwiad, więc się pośpieszcie – powiedział i uśmiechnął się przyjacielsko.
- Kolejny? Przecież ledwie co Veres mówił nam o treningu wieczorem – zauważył Seth.
- To prawda, ale zaraz po tym się z nim spotkałem. Zaszła zmiana planów. To jak, chyba nie każecie na siebie czekać?

*

- Wszyscy są? Świetnie. Idziemy – zarządził Dromund.
Seth spojrzał na pozostałych zwiadowców. Grupa milczących, uzbrojonych mężczyzn nie wyglądała zachęcająco. Każdy, w tym on i Dezzy, dostał skórzany pancerz, zapewniający ochronę oraz łuk i sztylet. Seth wziął też swoją broń, dzięki czemu miał zapasowe ostrze w razie potrzeby.
Łącznie z Dromundem było ich sześciu, toteż spokojnie zmieścili się w dwóch łódkach. W tej, do której wsiedli Seth i Dezzy ten trzeci zwiadowca wziął wiosła, więc nie musieli się o to martwić.
Zastanawiający był fakt, że tak szybko zabierali ich na zwiad. Czyżby jakiś kolejny test? Przybili do brzegu i zacumowali. Dromund odczekał chwilę, aż wszyscy wygramolą się z łódek i truchtem udał się w kierunku jaskiń, skąd dało się dotrzeć do doliny. Pozostali podążyli za nim.
- Czemu nie idzie z nami Veres? – zapytał Dezzy.
- Co ty, niańki szukasz? – parsknął jeden ze zwiadowców. Nikt inny nawet na niego nie spojrzał.
Dezzy zamilkł, niezadowolony z odpowiedzi. Pogrążył się w myślach, prawie potykając się o kamień leżący na drodze. Wchodzili już do pieczar.
- Uważajcie na dziury – ostrzegł ich Dromund.
Zagłębili się w labirynt ciemnych i niezbadanych odnóg. Seth, potykając się co krok, głowił się jak oni cokolwiek widzą. Nie wzięli ze sobą żadnych pochodni.
Skręcili kolejny raz i tym razem mężczyzna poczuł na twarzy powiew świeżego powietrza. Zbliżali się do wyjścia, toteż nie minęła chwila i oślepiło go słońce. Nie mógł długo cieszyć się letnim wiaterkiem, ponieważ naraz poczuł drgania w ziemi.
- Po lewej! – zawołał, dobywając sztylet.
Z zarośli wybiegł sherus, czarny stawonóg wielkości szczeniaka z twardym pancerzem i parą przednich szczypiec, które mogły nieźle poharatać. Jeden ze zwiadowców kopnięciem wywrócił go na plecy i ugodził prosto w brzuch, jego najczulszy punkt, doprowadzając tym samym do śmierci. Jednak na tym się nie skończyło, ponieważ sherusy były zwierzętami stadnymi. W kilka chwil otoczyła ich cała zgraja. Seth zmiażdżył obcasem głowę jednego z nich i z głośnym mlaśnięciem podniósł stopę, odpychając od siebie truchło. Czarna posoka osiadła na bucie i splamiła nogawki. Mężczyzna starał się walczyć jedynie nogami, gdyż obrzydzała go krew sherusów.
Dezzy wyciągnął łuk i strzała za strzałą przeszywał ciała stawonogów. Padały jeden obok drugiego z lotkami wystającymi z odwłoków. W końcu ostatni raz napiął łuk i wystrzelił, pozbywając się jedynego pozostałego przy życiu sherusa.
- Wszyscy żywi? Dobrze. Idziemy. – Dromund schował broń i szybkim krokiem poszedł dalej, przedzierając się przez krzaki. Pozostali zwiadowcy podążyli za nim. Seth otrzepał się szybko i pobiegł do nich, myśląc intensywnie nad tym, gdzie tak się śpieszą.
Okolica wyglądała pięknie. Okazałe drzewa z rozłożystymi koronami rosnące tu od tysiącleci dawały cień przed mocno grzejącym słońcem. Kwiaty kwitnące setkami barw zachwycały swym pięknem, nieśmiało wyciągając główki. Zielona trawa rosła w najlepsze, dosięgając już do kolan depczących ją mężczyzn. Małe zwierzątka pierzchały na ich widok, bojaźliwie wyglądając zza gałązek krzaków. Między drzewami zamajaczyła niewielka jaskinia na polanie, do której Dromund skierował swe kroki.
Wtem cień padł na zwiadowców. Jak na zawołanie unieśli głowy i spojrzeli na tego, który zasłonił słońce.
- Smoook! – wrzasnął najmniejszy z nich.
Seth nie znał jego imienia i miał już nigdy nie poznać. Bestia zainteresowana krzykiem postanowiła znaleźć jego źródło. Zamachała parę razy, szykując się do lądowania.
Mężczyźni rozbiegli się na wszystkie strony, chcąc jak najszybciej zniknąć z pola widzenia potwora. Jeden został. Jeden wciąż wrzeszczał, sparaliżowany ze strachu.
Jednego rozszarpano.
Seth spoconymi rękami wyjął łuk. Starając się opanować drżenie, przycelował, lecz opuścił broń zrezygnowany. Nie umiał strzelać. Nagle dostrzegł Dezzy’ego. Podbiegł do przyjaciela i oddał mu swój kołczan, wiedząc, ze jemu przyda się bardziej.
Odrzucił zbędny już łuk i ujął w obie dłonie sztylety. Przywarł plecami do drzewa, starając się rozeznać w sytuacji.
Smok wylądował kilkanaście kroków od niego, łamiąc wiekowe drzewa i połykając w całości ciało zwiadowcy. Posiliwszy się, machnął skrzydłami i wzbił się w powietrze razem z tumanami pyłu. Naraz poleciała strzała, wbijając się między łuski, a za nią kolejna. Ogromny jaszczur ryknął, wypuszczając nosem kłęby dymu. Ośmieleni zwiadowcy wzięli przykład z Dezzy’ego i razem z nim przeszywali strzałami ciało stwora.
Lecz bestia ryknęła i zanurkowała w dół, ku ziemi, i rozwarła piekielną paszczę, dokonując dzieła zniszczenia. Puszcza stanęła w płomieniach. Seth kaszlnął raz i drugi, odganiając od siebie dym. Skądś dobiegły odgłosy konania.
Dezzy pobiegł na polanę, gdzie ogień nie siał takiego spustoszenia. Seth podążył za nim. Niestety, to samo zrobił smok. Wylądował tuż obok. Podmuch powietrza zwalił ich z nóg. Potwór kłapnął parę razy paszczą i machnął wściekle ogonem. Cały był najeżony strzałami.
Nagle zauważył Dezzy’ego wstającego z ziemi. Skierował na niego całą uwagę i rycząc poczłapał w jego kierunku. Seth wiedział, że musi coś zrobić.
- Ej, gadzie! – krzyknął i pobiegł do niego. Zatopił sztylet w jego boku i gwałtownie szarpnął, chcąc zrobić jak największą ranę. Wbił znowu i pociągnął, odrywając łuski.
Poczwara obróciła łeb, odrywając wzrok od Dezzy’ego i skupiając się na nowym problemie. Ryknęła przeciągle i zionęła ogniem, lecz Seth zdążył umknąć na drugą stronę i ponownie zadać cios. Dezzy widząc swoją szansę nałożył strzałę na cięciwę i naciągnął, przykładając łuk do policzka i wstrzymując oddech. Celował kilka sekund, aż odnalazł słaby punkt smoka. Wgłębienie na szyi. Wystrzelił, modląc się o swoje powodzenie.
Udało się. Ugodziło go prosto w cel. Ryk, jakiego nigdy dotąd nie słyszano, wypełnił całą wolną przestrzeń. Wciskał się do głowy, rozsadzając bębenki. Bestią wstrząsnęły konwulsje i padła nieżywa.
- Udało nam się! – krzyknął Dezzy i z radości odrzucił łuk. Ominął stygnącego potwora, chcąc znaleźć przyjaciela. – Słyszysz, Seth? Seth!
Seth uniósł przekrwione oczy i wyciągnął rękę, która i tak opadła na ziemię. Leżał, przygnieciony ogromnym cielskiem. Jego twarz przecinała krwawa pręga.
- Dezzy – wycharczał i splunął krwią.
Dezzy upadł na kolana i złapał się za głowę, próbując opanować szloch. Podszedł do niego Dromund i położył dłoń na ramieniu.
- Przyjacielu – zaczął spokojnie. Nie wzruszał go widok, jaki miał przed sobą. – Śmiem twierdzić, że nasz kochany Seth jest szczęściarzem.
- Szczęściarzem? – powtórzył Dezzy, nie wierząc swoim uszom. – Jakim, do diabła, szczęściarzem?!
- Cóż… - Dromund uśmiechnął się. – Biorąc pod uwagę, jak ty umrzesz… Polec bohatersko w walce, tak chciałby każdy.
Dezzy zesztywniał i osunął się na ziemię ze sztyletem wbitym w pierś Seth rozwarł szeroko oczy i wyszeptał spękanymi ustami:
- Co wy…
- Kto to jest? – przerwał mu szorstki głos. Do grupy zwiadowców podeszli ludzie, którzy przed chwilą wyszli z jaskini na polanie. – Zwykle na spotkania przychodziłeś sam. Czemu jesteś ze wszystkimi?
- Do zwiadowców dołączyli nowi. Dwóch przyłączono do Veresa, toteż postanowiłem wyeliminować ich przy okazji, tym bardziej, że ten tutaj konający jest silną sztuką – wyjaśnił Dromund i uśmiechnął się do Setha przepraszająco. – Widzisz, Seth, doceniam takich pomocnych chłopców jak ty. Wskazanie drogi do Puszczy było miłą niespodzianką, nie powiem.
- Co ty… Wilkołaki? – rzekł cicho. – Ale jak… Nie macie darów…
- Bingo! Mówiłem wam, zuch chłopak. Jako że byłeś tak uczynny, odwdzięczę się tym samym i nie zabiję cię od razu… A co do darów, łatwo wymyślić coś niezobowiązującego.
- Dromund, daj sobie z nim spokój – przerwał mu mężczyzna z szorstkim głosem. – Rozumiem, że niczego nie podejrzewają?
- Owszem. Atak może być przeprowadzony jutro tak, jak ustalaliśmy. Tego ze sztyletem musimy jedynie spalić i mamy dobre alibi, nie zorientują się aż do pełni. Tak przy okazji, zlokalizowaliście Minza?
- Już dawno. Siedzi w swojej wieży i myśli, że jest najpotężniejszy. Zdziwi się staruszek…
- No nie? Chciał zostać władcą świata, zrobił nam alibi do wyrżnięcia części ludzkości – ucieszył się jakiś mało znaczący wilkołak. – Nieźle nam pomógł, wymyślając tą bujdę z obdarowanymi! Kto wie, może sam spowodował kataklizmy?
- Możliwe, słyszałem, że też chciał najpierw ich zabić, a potem przejść na nas mówiąc „wilkołaki i wampiry to potwory nieprzypominające ludzi”. Dokończymy z obdarowanymi i możemy atakować czarodziei.
- No właśnie, a co z wampirami? Nie to, że się ich boję, ale…
- Spokojnie, wymierają. Zatruliśmy ich krew wieki temu! Nie ma co się martwić, wszystko idzie zgodnie z planem.
- O czym wy mówicie… - wycharczał Seth resztkami sił. Obraz było coraz bardziej zamazany, krwi ubywało.
- Nasza ptaszyna wciąż żywa? – zdziwił się Dromund. – Ach, Seth, Seth… Mówimy o podboju świata przez wilkołaki. Czegoś nie pojąłeś czy pod koniec życia głuchniesz?
- Ukróć jego cierpienia, skoro tak go lubisz – prychnął jeden ze zwiadowców, a raczej wilkołaków.
- Jak tam wolicie. – Dromund wzruszył ramionami.
Obraz był tak niewyraźny, że Seth ledwie dostrzegł podchodzącego do niego mężczyznę. Czuł, że koniec jest blisko. Wtem chrupnęło i głowa mu odskoczyła.
- Powiemy, że kark złamał mu smok – wyjaśnił Dromund i zatarł z zadowolenia ręce.

*

Kilka dni później w nocy w tym samym miejscu zgromadziło się trzydzieści ciemnych sylwetek. Okrągły księżyc nieznacznie oświetlał ich futro, pazury czy kły. Wszystkie jak jeden mąż chyłkiem podążyły w kierunku obozu zwiadowców.
Nie obawiali się, że zauważy ich warta. Nie musieli, gdyż patrolujący teren zwiadowcy od dawna leżeli w kałuży krwi z poderżniętymi gardłami, zadbał o to Dromund. Walka była krótka, aczkolwiek stracili kilkoro z nich. Między innymi przywódca zwiadowców zdążył się zorientować i zabrał ze sobą na tamten świat trzy wilkołaki. Mimo to plan się powiódł i o północy całą dolinę wypełniło zwycięskie wycie wilków.
Gdyby ktoś zobaczył wtedy obozowisko z pewnością zamarłby z przerażenia. Miejscami nie dało się poznać nawet, czy to ręka czy głowa. Rozszarpane ciała mówiły same za siebie o sposobach postępowania wilkołaków.
Jednak jeden ze zwiadowców uniknął masakry. Skonał godzinę wcześniej w nie mniejszych cierpieniach. Miał na imię Veres bądź jakoś podobnie. Uważano go za bardzo potężnego zwiadowcę, ponieważ potrafił czytać w myślach. On sam nigdy nie przyznał się do swojej słabości. Nigdy też nikt się nie dowiedział, że dwa tygodnie przed jego śmiercią podano mu narkotyk, straszliwą substancję, od której człowiek traci zmysły. Niektórzy powiadali, że powoduje ona przytępienie umysłu. Jedno jest pewne – jej działanie było szczególnie śmiertelne dla posiadaczy darów. Początkowo niezauważalny, z każdym dniem skutek był coraz gorszy.
Czy na tym wilkołaki skończyły rzeź? Z pewnością nie. Nie bez powodu owa noc rozpoczęła Erę Krwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz