Rivershore

niedziela, 14 stycznia 2018



Ethan przystanął na chwilę, żeby złapać oddech. Zimne powietrze wypełniło jego płuca, gdy ziewnął przeciągle. Poprawił ciężką torbę, gdy już odsapnął, i wznowił marsz. Zamyślił się, wsłuchując się w niesiony przez noc odgłos własnych kroków. Buty pluskały na mokrym bruku, nieustannie podlewanym przez nocną mżawkę.
Do czasu.
Zanurkował za kontener, kiedy u wylotu ciasnej uliczki pojawiły się dwa draby. Wcisnął pod stojące luzem worki torbę, a sam narzucił kaptur na głowę, skulił się i czekał. Może wezmą go za bezdomnego, albo wcale nie zauważą? Skulił się bardziej.
Zauważyli. Nie wzięli.
- To on? - spytał jeden z nich, chwytając go brutalnie za ramię i podnosząc. Zerwał mu z głowy kaptur i przyjrzał się uważnie.
- Tak. Widzisz te czerwone włosy? To musi być on – odparł drugi drab i spojrzał Ethanowi groźne w oczy. - Gadaj, gdzie torba?
Pierwszy bandzior dla zachęty boleśnie wykręcił mu ręce za plecy. Cichy jęk sam wyrwał się Ethanowi z gardła, lecz mimo to nie odpowiedział.
- Taki jesteś cwany? To może to cię przekona do gadania – warknął drugi drab i walnął go pięścią w brzuch.
Ethan zgiął się wpół, lecz wciąż trzymany za wykręcone ręce siłą rzeczy musiał się na powrót wyprostować. I wtedy otrzymał kolejny cios.
I kolejny. I jeszcze jeden.
- Pod śmieciami – warknął, chcąc zapobiec kolejnemu uderzeniu.
- To ją wyciągnij – zaśmiał się pierwszy drab i pchnął go w stertę worków.
Wygrzebując torbę spod śmieci, Ethan przeklinał w myślach Yusufa i jego oszczędność na ludziach. I dostawcę towaru, bo to on musiał go wsypać.
- I żebyście się nią udławili – rzucił gniewnie, podając im torbę.
- Uważaj, żebyś ty się zaraz nie udławił.
- Mogliście sami ją znaleźć, barany – kontynuował, powoli się wycofując.
- Jeszcze słowo, ty mały... – zaczął pierwszy drab, podchodząc bliżej.
- Daj spokój, nie mamy czasu – przerwał mu drugi i ruszył w drogę.
Pierwszy drab podyszał ze złością jeszcze chwilę, mierząc Ethana wzrokiem, ale w końcu podążył za towarzyszem.
Ethan patrzył, jak idą do wylotu uliczki i skręcają za budynek. Odczekał chwilę i pobiegł w przeciwnym kierunku.
Na szczęście Yusuf go zrozumie. Powinien.



Ethan szedł spacerkiem przed siebie, wygwizdując skoczną melodię. Promienie słonecznie przyjemnie przygrzewały, próbując zatuszować fakt, że przyszło im świecić w chwilowo nie-deszczowym Rivershore. Bloki, w odróżnieniu od pogody, nie kryły swojej prawdziwej natury; wysokie, szare, na identycznych osiedlach. W dalszej części Ostton malowano je na kolorowo, próbowano tworzyć innowacyjne osiedla, ale tu, tuż przy Sanoe, nikt nawet nie pomyślał o zmianie. Zresztą nie ma czasu myśleć, gdy na siódmą idziesz do fabryki.
Dzisiaj jednak było inaczej – pracownicy zamiast do zakładów wylęgli się tłumnie do tanich barów, pubów i melin. Świętowali swój Dzień Robotnika – a tam gdzie alkohol i pieniądze, tam okazja zarobku.
Ethan uśmiechnął się na samą myśl o tym. Jeśli mu się poszczęści, osobiście wypije za zdrowie robotników, a biorąc pod uwagę wieczorową porę, szczęście powinno mu sprzyjać pod wieloma względami.
Minął ogromny billboard rozwieszony na bloku. „Darmowe badanie!” - głosił napis. „U nas zaszczepisz się na likanotropię, wampiryzm i żywiołactwo – za opłatą”. Oczywiście dopisek o opłacie napisano minimalnej wielkości. Nie wiedział, kto jest bardziej naiwny – lekarze sądzący, że odmieńcy pójdą do nich się przebadać, czy ludzie kupujący szczepionki za grube pieniądze. Przecież wszyscy znają agresywny stosunek władzy do odmieńców, z kolei szczepionki – nie można stwierdzić, czy naprawdę działają, bo nikt się nie przyzna, że zaraził się mimo zaszczepienia.
Ethan wiedział, że w mediach odmieńcy są przedstawiani inaczej niż w rzeczywistości – wielkie, straszne bestie, opanowane żądzą mordu, bez względu na to, czy mowa o wilkołactwie, wampiryzmie czy stosunkowo nowej chorobie, czyli żywiołactwie. Wiadomo, zdarzały się wypadki ze zdziczałymi zarażonymi, ale w slumsach żyła masa normalnych odmieńców, o których istnieniu nikt nie wiedział. No właśnie. Ludnością w slumsach nikt się nie interesował, poza tym, by za często nie przechodzili na drugi brzeg rzeki.
Wtem u wylotu uliczki pojawił się jakiś mężczyzna. Ethan mimochodem zaczął się mu przyglądać. Wysoki, lekko przypakowany, typowy brunet z zarostem, ale nie robotnik. Jego wzrok błądził po blokach, a na twarzy gościł rozmarzony uśmiech. Kiedy na dodatek poklepał się odruchowo po kieszeni, Ethan był już zdecydowany.
- Widzisz jaki wyrośnięty? - zawołała nieskrępowanie na widok owego mężczyzny staruszka z ławki obok do towarzyszki. - Mówię ci kochana, pewnie to odmieniec.
- Espeth, proszę, nie zaczynaj znowu. Ten facet wygląda jak każdy inny, poza tym gdzie odmieniec po tej stronie Sanoe. Przesadzasz. - Ethan zgodził się z nią w myślach. Czy w Ostton nadal nic nie wiedzą o odmieńcach?
- Kochana, ty nie wiesz co ostatnio się mojemu Cathalowi przytrafiło… Czekaj! A tamten? - spytała, wskazując na Ethana. - Ten to już na pewno!
Ethan zignorował komentarz staruszki. Odległość między nim a obserwowanym mężczyzną była już odpowiednia. Pora było wcielić plan w życie. Przyśpieszył kroku i potrącił go barkiem, jednocześnie sięgając ręką do jego kieszeni. Mężczyzna stracił równowagę i poleciał na plecy, boleśnie lądując na chodniku. W tym czasie Ethan ukrył zdobycz we własnych spodniach.
- Przepraszam, byłem totalnie zamyślony – zaczął się tłumaczyć, zgrywając niewiniątko. - Zupełnie nie zauważyłem...
- Spoko, nic się nie stało – odparł tamten i podniósł się z ziemi, rozmasowując bark. - Też byłem rozkojarzony.
- Na pewno wszystko w porządku? - dopytywał się Ethan, odgarniając nerwowo czerwone włosy.
- Tak, tak, chociaż muszę przyznać, że mocno walisz z bara. - Uśmiechnął się pojednawczo. - No, to miłego dnia.
Mężczyzna ruszył w swoją stronę, niczego nie podejrzewając. Sukces! I nie trzeba było nawet iść do baru. Ethan uśmiechnął się z satysfakcją, nie bacząc na świdrujące spojrzenia staruszek. Już miał sięgać po portfel, ale się powstrzymał. Podejrzenia moherów to jedno, ale jeśli otwarcie pokaże, że jest złodziejem, podejrzenia mogą przerodzić się w oskarżenia. Głośne oskarżenia. Trzeba więc oddalić się z miejsca zbrodni. Jak pomyślał, tak zrobił. Szybko dotarł do wylotu uliczki i skręcił w prawo, w stronę slumsów. Zniknąwszy z pola widzenia staruszek mógł spokojnie sprawdzić zawartość portfela. Przeliczył szybko banknoty i monety. Prawie dwieście arrenów! To satysfakcjonowało go wystarczająco. Oprócz pieniędzy był też dowód osobisty należący do – jak wyczytał Ethan – dwudziestotrzyletniego Amira Rasetha, urodzonego w Rivershore. Trzy lata starszy ode mnie, pomyślał Ethan. I miejscowy, czyli nie będzie miał problemów ze stratą dokumentów takich jak cudzoziemcy. Jakkolwiek marne nie byłoby to pocieszenie dla okradzionej osoby, Ethan poczuł się lepiej, wiedząc że jego uczynek nie był tak zły jak być mógł. Przełożył pieniądze z portfela do swojej ukrytej wewnątrz kurtki kieszeni i przyśpieszył kroku.
Oto dochodził do Sanoe – najbrudniejszej rzeki jaką można sobie wyobrazić. Smród unoszący się znad jej tafli nie był jedynym powodem, dla którego przyśpieszył kroku wchodząc na Stary Most. Drugim były kontrole. Policjanci stojący na środku mostu wnikliwie sprawdzali swoimi urządzonkami wszystkich ludzi idących do Ostton. Rzekomo mieli nimi wykrywać czy ktoś jest zarażony którymś wirusem, czyli po ludzku czy jest odmieńcem, ale skuteczność owych urządzeń można opisać w jednym słowie: ruletka. Jego co prawda nie powinni teraz zaczepiać, gdyż szedł do slumsów, a nie z, ale zawsze czuł się nieswojo w pobliżu stróżów prawa. Pokonał jednak most bez przeszkód i postawił stopy na prawym brzegu Sanoe. Mógł odetchnąć z ulgą. Wszelkie ryzyko związane z prawem właśnie zniknęło. Wrócił do raju bez konsekwencji. A przynajmniej nie takich, z którymi nie umiałby sobie poradzić.
Ethan zagłębił się w kręte uliczki Blackway – bo tak właśnie nazwano dzielnicę slumsów. Krocząc po dobrze znanym bruku czuł spokój, mimo że cały czas kluczył uliczkami. Ale co poradzić, gdy po drodze do celu trzeba ominąć niebezpieczne zaułki i podejrzanych osobników. W końcu jednak jego oczom ukazał się budynek z ogromnym graffiti na ścianie, przedstawiający zielonego, fosforyzującego węża. Oznaczało to tylko jedno – dotarł na miejsce. Podszedł do drzwi klubu i pchnął.
Ogarniający go hałas był niczym woda pochłaniająca człowieka, który nieroztropnie skoczył na głębiny bez przygotowania. Odetchnął głęboko, pozwalając by odór papierosów zmieszany z zapachem potu wypełnił go na wskroś, a następnie począł przeciskać się przez tłum tańczących ludzi. Zielony Wąż był najbardziej obleganym klubem w Blackway z racji neutralności wobec walk gangów. Mimo że nie groziło w nim oberwanie kosą pod żebra, trzeba było nie lada doświadczenia do poruszania się w tutejszym tłumie. Dudniąca muzyka i dym dodatkowo przytępiały zmysły, zwiększając ryzyko zadeptania. A wierzcie, nikt nie chciałby zostać zadeptany w tłumie wijącym się niczym wąż. Ethan dobrze to wiedział i zamiast pchać się na chama, niszcząc synergię podrygujących klubowiczy, dostosowywał się do ich ruchów, wypatrując kolejne przesmyki w tłumie. Był to nieustannie zmieniający się labirynt, ale szczęśliwie Ethanowi udało dotrzeć się do lady bez uszczerbku na zdrowiu.
- Hej, Griffin – zagadał do brodatego barmana, a zarazem właściciela klubu.
- Witaj, Ethan! Już myślałem, że wierzyciele sprzedali cię w niewolę, tak dawno tu nie byłeś. Co podać?
- Dwa razy Lorda.
- Mam nadzieję, że spłaciłeś długi przed przyjściem tutaj – powiedział Griffin, nalewając piwa do kufli. - Głupio tak roztrwaniać pieniądze przed zamknięciem ważnych spraw.
- Spokojnie, mogę sobie na to pozwolić.
- Wiesz, nie chciałbym żebyś wpadł w kłopoty. Szkoda by było.
- Nie masz co się martwić – zapewnił Ethan, chwycił kufle i ruszył do swojego stolika. Pod ścianą był ustawiony cały rząd stolików, z czego większość z nich była zajęta przez hazardzistów grających w karty, a pozostałe obsiedli przypadkowi goście. Jeden jednak, mieszczący się w samym rogu, przy tylnym wyjściu, zawsze czekał na Ethana, który jako stały bywalec właściwie przejął go na własność. Teraz siedziała przy nim drobna, z burzą gęstych, brązowych włosów dziewczyna, na której widok Ethanowi zabiło szybciej serce.
- Cześć, Avril – powiedział, stawiając kufle na stoliku.
- Hej, Ethan. Jak poszły łowy?
- Łatwo. Nawet nie musiałem wchodzić do żadnego pubu. Złapałem jakiegoś nierozgarniętego typa na ulicy.
- Dużo miał?
- Na dzisiaj wystarczy.
- Na dzisiaj? Ethan, musisz wreszcie zająć się swoimi długami. Problem nie zniknie, jeśli będziesz go ignorować.
- Na bogów, najpierw Griffin, teraz ty. Nie dacie człowiekowi spokoju.
- Griffin? Słuchaj, skoro nawet on tak uważa, to coś musi być na rzeczy. Przecież… - urwała nagle Avril.
Ethan poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwrócił się, spoglądając na nieproszonego gościa. Zaklął w myślach. To był ten Amir, którego okradł. Co on tu robi? Jak go znalazł?
- Ethan, tak? Zdaje się, że masz moją własność – rzekł Amir.
Avril westchnęła, pokręciła głową, zerkając na Ethana i sięgnęła po swój kufel. Ethan niechętnie zlustrował wzrokiem swojego rozmówcę i zapytał, zgrywając głupa:
- Kim ty właściwie jesteś?
- Okradłeś mnie niecałą godzinę temu i jeszcze pytasz kim jestem?
- Aaa, już wiem. No dobra. Przepraszam, Avril, że ledwie przyszedłem i już idę, ale załatwię to szybko, poczekaj - zwrócił się do dziewczyny, po czym sięgnął po swój kufel i duszkiem wypił zawartość. - Dobra. Teraz możemy rozmawiać.
Wstał. Uśmiechnął się przyjaźnie. Wtem jego uwagę przykuli wchodzący do klubu ludzie. Zaklął w myślach po raz drugi. Te mordy rozpoznałby wszędzie. Trzeba działać szybko. Niespodziewanie kopnął Amira w krocze, a gdy ten zgiął się z bólu, szybko doskoczył do tylnych drzwi i wybiegł zatrzaskując je za sobą.
Za drzwiami mieścił się ślepy zaułek. Ethan z rozpędu wskoczył na kontener i wspiął się na mur. Gdy zeskakiwał, usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Przyśpieszył, gdy rozległo się za nim uderzenie o ziemię. Starał się kluczyć wąskimi uliczkami, nie bacząc na taranowanych przechodni, korzystał ze wszystkich znanych sobie skrótów, ale wciąż słyszał za sobą tupot stóp. To trzeba przyznać, nigdy nie był orłem ze sportu, ale goniący go Amir musiał być cholernym lekkoatletą. W końcu, gdy czuł, że zaraz wypluje płuca, mężczyzna dopadł go i przycisnął do ściany.
- Nie proszę o wiele. Oddawaj mój portfel – zażądał, trzymając go w żelaznym uścisku..
- Jasne – wysapał Ethan. - Daj mi złapać oddech.
- Żebyś mógł znowu uciec? Dobre sobie. W której kieszeni go masz?
- W żadnej. Oddałem go w klubie ojcu, a ten pewnie zabrał do domu – skłamał bez mrugnięcia okiem.
- W takim razie idziemy do twojego domu.
- Nie ma problemu, to blisko. Tylko mnie puść.
Amir spełnił prośbę, jednak trzymał się blisko Ethana. Szli w milczeniu, zapuszczając się z każdym krokiem w głąb Blackway. Mijali zapadające się kamienice i próchniejące, opuszczone zakłady. Widzieli kalekich żebraków, dilerów, ponurych typów w ciemnych zaułkach. I pomyśleć, że niegdyś Blackway było zwyczajną dzielnicą o nazwie Caister, ale kiedy pod wpływem wilgoci zniszczało i porządni ludzie przeszli na drugi brzeg rzeki, przeistoczyło się w slumsy.
Ethan dostrzegł rzednącą minę towarzysza, jego nieme przerażenie obserwowanym otoczeniem i uśmiechnął się litościwie. Skoro od samego przespacerowania się ulicą koleś tak reaguje, to co dopiero gdyby zaczęła się jakaś grubsza akcja, pomyślał. Za Sanoe to jednak życia nie znają.
- Co, chłopaczek z Ostton zobaczył prawdziwe Blackway? Patrz i podziwiaj, bo dalej będzie tylko gorzej – rzucił do niego. - Wy z miasta wszyscy jesteście tacy sami. Tylko jęczycie, że Blackway to slumsy i samo dno społeczne, ale przyjść i pomóc to nie przyjdziecie.
- Ja tu przyszedłem tylko po portfel - odgryzł się Amir. - Zażalenia zgłoś do raiqa Shadracha, na pewno je rozpatrzy.
- Hah, niezły żart. Prawie się zaśmiałem.
- Daleko jeszcze ten twój dom? – zmienił temat Amir.
- Nie... Cholera – zaklął Ethan i puścił się biegiem.
- Hej, stój! Co ty robisz?! – zawołał Amir i ruszył za nim.
- Pali się! - odkrzyknął Ethan i pobiegł dalej.
Wybiegli zza rogu. Przed płonącą kamienicą zebrał się już tłum gapiów. Część z nich podawała sobie wiadra z wodą, próbując ugasić pożar. Parę kroków dalej stała grupka gangsterów, na których widok Ethanowi zagotowała się krew w żyłach. Ruszył w ich kierunku.
- Och, Ethan! – zawołała na jego widok szlochająca kobieta. Wyrwała się przytrzymującym ją mężczyznom z tłumu i padła przed nim na kolana. – Asher tam jest! Musimy go wyciągnąć!
Mężczyzna słysząc to wściekł się jeszcze bardziej. Spojrzał nienawistnie na uśmiechających się zbirów i podszedł do nich, czując jak zaraz wybuchnie.
- Chłopak jest w środku? – Doszło jeszcze do jego uszu, nim krzyknął:
- Yusuf! - Ty sukinsynu! Po co to zrobiłeś?!
- Ethan, przyjacielu, ostygnij; już jest wystarczająco gorąco w okolicy – odparł z uśmiechem Yusuf. Spojrzał z satysfakcją na rozzłoszczonego Ethana, który ledwie trzymał nerwy na wodzy. – Wracając do tej sytuacji… Co mi to dało jest nieistotne, ważniejsze jest co t o b i e to dało. Odpowiem za ciebie: nauczkę.
- Jaką nauczkę? Człowieku, poczekałbyś do wieczora i miałbyś swój hajs!
- Weź już przestań. Dług był na wczoraj. Zapomniałeś? Zaskakujące. Może dlatego, że po prostu nie masz tych pieniędzy?
- A teraz nie mam też mieszkania! Myślisz że co, nagle od tego stanę się bogatszy? Otóż nie, jest dokładnie odwrotnie!
- Nie sądziłem, że aż tak będzie ci to przeszkadzać, ale mogłeś o tym powiedzieć zamiast uciekać z Zielonego Węża. Tak, widziałem jak zwiewasz na mój widok. Na szczęście twój brat był odważniejszy i nie musiałem go gonić. Ale nie martw się, urna na popiół jest tańsza od trumny…
W Ethanie zawrzało i ignorując znaczącą przewagę przeciwników zamierzył się pięścią na Yusufa, trafiając go w szczękę. Twarz gangstera stężała, a pogardliwy uśmieszek uleciał w mgnieniu oka.
- Zawiodłeś mnie, Ethanie. Do tej pory byłeś zabawny. Teraz stałeś się irytujący – odparł Yusuf zimno. – Panowie, jest wasz. Uriah, Layne, za mną.
Yusuf oddalił się z dwoma zbirami dźwigającymi torby z pieniędzmi i cenniejszymi wyposażeniem z domu, zostawiając Ethana na pastwę trzech wyrośniętych bandziorów, w tym jednego z kijem baseballowym.
- Może pójdziemy gdzieś, gdzie nie ma świadków? – zaproponował jeden z nich.
- Może pójdziecie do diabła? – odparł Ethan, szykując się do ucieczki.
Drugi zbir uśmiechnął się pogardliwie i chwycił go za ramię. Ethan wywinął się z uścisku i podciąwszy mu nogi, pchnął go do tyłu. Zbir stracił równowagę i runął jak długi na ziemię, zupełnie nie spodziewając się tak szybkiej reakcji, jednak jego towarzysze nie pozostali dłużni. Dosłownie sekundę później Ethan otrzymał cios pięścią w żuchwę. Siła uderzenia sprawiła, że zatoczył się kilka kroków w bok. Spojrzał spode łba na przeciwników, rozmasowując brodę.
- Co, już nie jesteś taki cwany? – spytał drab, pocierając pięść. Drugi z nich pomógł wstać trzeciemu zbirowi.
- Nadal możemy załatwić to pokojowo – odparł Ethan, nie mając jednak większych nadziei.
Gangster bez słowa zamachnął się kijem baseballowym, ale Ethan zdążył odskoczyć. Schylił się przed kolejnym ciosem i chwycił przeciwnika wpół, pchając go przed siebie. Któryś z drabów pociągnął go za nogę, wywalając tym samym na ziemię. Szybko przeturlał się w bok unikając kopniaka w plecy. Poderwał się na równe nogi i szarpnął za kij baseballowy, starając się wyrwać go z rąk napastnika. Po chwili zaprzestał siłowania się i odskoczył, pozwalając by własny rozpęd powalił zbira. Nagły cios w potylicę zamroczył go – skulił się, by zneutralizować potencjalne ciosy. Napiął mięśnie, ale uderzenie nie nadchodziło. Zamrugał szybko, odzyskując wzrok. Jego oczom ukazał się Amir powalający trzeciego draba – dwaj pozostali leżeli już na ziemi. Uporawszy się z gangsterem, Amir wyciągnął do Ethana dłoń.
- Wstajesz? – zapytał, widząc jego nieufne spojrzenie.
Ethan chwycił wyciągniętą rękę i podniósł się. Omiótł wzrokiem ogłuszonych mężczyzn. Nie prędko odzyskają przytomność.
- Masz nadludzką siłę czy co? – rzekł, patrząc z domieszką podziwu i nieufności na Amira.
Mężczyzna zmieszał się, słysząc te słowa, i nie odpowiedział.
- Na bogów, to było niezłe – mówił dalej Ethan, ignorując milczenie rozmówcy. – Nie sądziłem, że mi pomożesz. Właściwie gdzie ty zniknąłeś? Nie było cię tu przez moment.
- Twój brat – odparł zdawkowo Amir i wskazał za siebie.
Ethan wyjrzał zza swojego rozmówcy. Przed dogorywającą kamienicą nadal stała grupka ludzi, jednak teraz nie gasiła pożaru; zdawało się, że kogoś opatrują; zaczęły dochodzić do niego pojedyncze głosy, ktoś prosił o bandaże, inny ktoś o wodę i środki przeciwbólowe. Ustał także płacz jego matki.
- Wow – wyrwało się Ethanowi. – Wyciągnąłeś go z płonącego budynku? Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe. To ten, wielkie dzięki. - Poklepał go z uśmiechem po ramieniu i spróbował wyminąć.
- Nie tak szybko. - Amir chwycił go w półkroku i zatrzymał. Jego twarz była nienaturalnie wypruta z emocji, ale oczy poruszały się niespokojnie. Ethan postanowił to zignorować i odparł, siląc się na pogodny ton:
- Co, oczekujesz nagrody? Niestety nic dla ciebie nie mam. Wiesz, tak jakby właśnie spłonął mi dom, więc… - Znowu spróbował wyminąć Amira, ale ten nie wypuszczał jego ramienia z żelaznego uścisku.
- Mój portfel – wycedził. Kątem oka zerknął na wciąż nieprzytomnych gangsterów. Ethan podążył za jego spojrzeniem. Czy to była groźba?
- Ach, no tak – powiedział spokojnie, wciąż grając w swoją grę. - Mój ojciec pewnie jest w tym tłumie, chodźmy tam.
Kolejna próba ucieczki zakończyła się niepowodzeniem. Amir nie zmniejszył uścisku, jego twarz zaś wyrażała irytację i zmęczenie. Natomiast oczy… oczy były przerażone. Czy takie połączenie jest w ogóle możliwe?
- Twój ojciec nie żyje. Rozmawiałem z twoją matką – powiedział.
Ethan zaklął w myślach. Spojrzał Amirowi prosto w oczy i postanowił zmienić taktykę.
- Dobra, przejrzałeś mnie. Będę więc z tobą szczery. Nie mam twojego hajsu, ale oprócz ciebie pruje się do mnie pewien wysoko postawiony gangster, który za dzień zwłoki podpalił mi dom, tak że sam widzisz, są pewne priorytety. A teraz twoja kolej. Jak myślisz, który człowiek jest w stanie wyjść z płonącego budynku w zwykłym t-shircie bez ani jednego poparzenia? To ciekawe, prawda? A może… tego wcale nie dokonał człowiek?
Amir zadrżał, gdy Ethan przejechał opuszkami po jego nietkniętej skórze i wziął między palce nadpaloną koszulkę. Przyglądał się chwilę materiałowi, po czym z uśmiechem strzepnął popiół z ramienia Amira.
- No więc, człowieku? Czy raczej powinienem powiedzieć… odmieńcu?
- Czego chcesz? – warknął Amir, napinając muskuły.
- Ja? Nic wielkiego. Drobna przysługa, ot, taka przyjacielska. Wykorzystamy twoje nowe umiejętności do policzenia się z pewnym podpalaczem. Oczywiście to układ w obie strony, wiesz, przysługa za przysługę. Jesteś z Ostton, prawda? A zresztą, to widać. Pewnie chciałbyś tam wrócić, a do tego przyda ci się moja pomoc.
- Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? Jesteś… jesteś oszustem i kłamcą. Na bogów, moje rzekome bycie „odmieńcem” to twoje kolejne kłamstwo, prawda? - Głos mu się załamał. Po agresywnym nastawieniu nie pozostało ani śladu, został tylko zdruzgotany, niedowierzający mężczyzna. Amir odwrócił się od Ethana i ukrył twarz w dłoniach. - Co się ze mną dzieje?
Ethan domyślił się, że to była pierwsza przemiana Amira. Jeśli ma go wykorzystać, musi go trochę doedukować.
- Szał opadł. Każdy żywiołak, kiedy znajduje się właśnie w swoim żywiole, wpada w tak zwany szał. Po jakimś czasie on się kończy, a do żywiołaków wracają emocje, które podczas szału na ogół w większości znikają. Im szybciej pogodzisz się z tym kim jesteś, tym łatwiej będzie ci opanować twoje zdolności – stwierdził Ethan.
- Jak? Jak to możliwe, że... – Amir z trudem dokończył – jestem odmieńcem? Och, błagam, niech to będzie tylko zły sen.
Ethan miał już powiedzieć uszczypliwą uwagę, ale ugryzł się w język. Zamiast tego odpowiedział:
- Pierwszy szał żywiołaka uaktywnia się tylko podczas określonych okoliczności, na przykład podczas pożaru. O ile ktoś nie jest strażakiem, stwierdzenie kiedy doszło do zarażenia jest niemożliwe. Tak naprawdę każdy może nosić ze sobą uśpione wirusy żywiołactwa i o tym nie wiedzieć. Inaczej ma się sprawa z wilkołactwem i wampiryzmem.
Amir uszczypnął się w rękę i westchnął. Zrezygnowany spojrzał na Ethana.
- Czyli to prawda? Jestem odmieńcem?
- Żywiołakiem ognia, ściślej rzecz biorąc. To jak? Współpracujemy?
- Niech już ci będzie – zgodził się Amir.
- Świetnie. Twój portfel. Nie obraź się, ale pozwoliłem sobie go przejrzeć – Ethan wyciągnął z kieszeni portfel i wręczył go Amirowi.
- Miałeś go przez cały ten czas? - spytał z wyrzutem Amir i zajrzał do środka. - Och, świetnie. Pieniądze też pożyczyłeś.
- Przecież zostawiłem tam trochę. A poza tym, odzyskasz resztę jak tylko rozprawimy się z Yusufem. - Ethan poklepał go przyjacielsko po ramieniu i wyminął, idąc w stronę tłumu. Amir westchnął i ruszył za nim.
Ethan bez słowa rozepchnął ludzi, torując sobie drogę do brata i matki. Widok był przygnębiający, ale zarazem pokrzepiający – zapłakana, lecz szczęśliwa matka trzymała na rękach oszołomionego od dymu syna, z licznymi, obandażowanymi poparzeniami. Widać było także na nim ślady walki – podbite oko czy rozcięta warga wyraźnie świadczyły o stawianym oporze.
- Asher – szepnął wzruszony Ethan.
Asher spojrzał na niego pogardliwie i warknął:
- Po co się tu po tym wszystkim jeszcze pokazujesz?
Ethan osłupiał; zniknęło wzruszenie i troska, które na moment zagościło na jego twarzy. Odzyskał zimną krew i odparł jeszcze spokojnie:
- Dlaczego miałbym się tu nie pokazywać?
- Jeszcze pytasz? Przynosisz same kłopoty! Myślisz że przez kogo Yusuf wbił nam na chatę?
- Nie chciałem tego, okej? Nie poszedłem do niego i nie powiedziałem „Hej, Yusuf, fajnie by było jakbyś podpalił mi dom, co?” - tłumaczył się Ethan, powoli podnosząc głos.
- Sprowokowałeś go!
- Przestańcie! - przerwał im Amir. - Ethan, idziemy stąd. Wszyscy musimy ochłonąć.
Nie czekając na odpowiedź, Amir odciągnął Ethana na bok.
- Po co się wtrącasz? - spytał z pretensją Ethan. - Nie jesteś moją niańką ani nic.
- Nie mam ochoty wysłuchiwać rodzinnych kłótni – odparł Amir. - Tobie też nie jest to potrzebne.
Ethan otworzył usta, aby się odgryźć, ale ostatecznie machnął ręką i zrezygnował. Schował ręce do kieszeni i kopnął ze złością puszkę, która nawinęła mu się pod nogę. Najwyraźniej nie pomogło, gdyż szybko podjął na nowo temat:
- Niewdzięcznik. Nie wyobrażasz sobie, ile dla nich robię, odkąd zniknął ojciec. Dla niego, dla matki. A on mi jeszcze z pretensjami wyskakuje.
- Ma prawo. Prawie spłonął żywcem – zauważył Amir.
- To nie moja wina, okej?
- Nie mówię czyja to wina, tylko że możesz dać mu trochę zrozumienia. Ile on ma lat? Szesnaście? W tym wieku powinno się mieć beztroskie dorastanie, a nie walkę o przetrwanie!
- Byłem od niego młodszy, jak odszedł ojciec. Miałem jedenaście lat. Musiałem sam się wszystkim zająć, bo matka może i ma dobre serce, ale jest sierotą życiową. Więc nie pieprz mi tu proszę o beztroskim dorastaniu, bo mnie to wkurza.
- Mimo to miałeś szansę chociaż przez chwilę dorastać z ojcem, uczyć się od niego. Masz coś więcej niż mgliste wspomnienia dziecka, w odróżnieniu od twojego brata.
Ethan parsknął śmiechem.
- A ty to co, specjalista od rozwoju dzieci? Weź się już nie pogrążaj. Mój ojciec był pieprzonym pijusem. Pewnie utopił się w rzece. Co prawda przynosił jakieś marne grosze do domu, ale większość przepijał. Bił matkę, a ona nie potrafiła się postawić. Od kogoś takiego chcesz się uczyć? No nie myślę. Zresztą nieważne. Musimy pójść do pewnego znajomego załatwić mieszkanie mojej kochanej rodzince, zanim nie obmówią mnie przed wszystkimi w okolicy.



Do owego znajomego szli w milczeniu; Amir w skupieniu pochłaniał kolejne kęsy kupionego kebaba o podejrzanej zawartości, Ethan zaś nie zdradzał chęci zabawiania towarzysza monologiem, zatopiony we własnych myślach.
- Na ziemię – rzucił w końcu, widząc bezradne spojrzenie Amira za jakimkolwiek śmietnikiem.
- Ale serio, żeby nigdzie nie było koszy… - westchnął Amir i cisnął papierek na brudny bruk.
- Nie są potrzebne. Daję słowo, że w ciągu godziny zjawi się tu jakiś bezdomny i zabierze twój papierek na opał czy coś innego. Tu nic się nie marnuje – mruknął Ethan. - A zresztą, jesteśmy na miejscu.
Stanęli na tyłach zadbanej, odnowionej kamienicy. Przy tylnych drzwiach stali dwaj ochroniarze; nie zbiry, łysawe i o pięściach większych od mózgu, lecz ochroniarze z prawdziwego zdarzenia, przyzwoicie ubrani i z pałkami w dłoniach.
- Cześć chłopaki – rzucił Ethan wesoło, podchodząc bliżej. - Ja do Becketta. Tylko nóż w cholewie, wiecie, tak jak zawsze.
- Jasne, Carsen. A ten drugi?
- On? Przyjaciel…
- Amir Raseth – przedstawił się Amir.
- Właśnie. Bez broni.
- Nie obraź się, ale i tak was przeszukamy. Procedury – odparł ochroniarz i razem ze swoim kolegą zabrał się do pracy.
Amir dziwnie się czuł, będąc obmacywanym jak jakiś przemytnik. W końcu jednak ochroniarze skończyli i przeszli do kolejnego kroku.
- Broń, Carsen.
- Na bogów, chłopaki, zawsze wam oddaję i zawsze potem muszę go ostrzyć. Nie możecie sobie sami załatwić noży do rzucania?
Ochroniarze tylko uśmiechnęli się w odpowiedzi. Pierwszy z nich pogrzebał w kieszeni i wyciągnął szare, połyskujące bransolety.
- Zawsze zaskakiwała mnie wasza ostrożność – skomentował Ethan, dając sobie zapiąć bransoletę na ręce.
- A mnie zawsze zaskakiwała twoja niefrasobliwość – odparł ochroniarz i zapiął bransoletę na ręce Amira.
Mężczyzna syknął, gdy metal przywarł do jego skóry, powodując pieczenie, a dziwny dreszcz przeszedł po całym jego ciele. Ochroniarze spojrzeli po sobie.
- Cofam swoje słowa – rzekł pierwszy z nich, przypatrując się Amirowi. - Przyjaciel, mówiłeś? Starannie dobrany.
- Daj spokój, to nie ma żadnego związku. Możemy już iść? - zapytał Ethan, lekko poirytowany.
- Jasne. Wchodźcie – odpowiedział ochroniarz, wyciągając jednocześnie notatnik i coś zapisując.
Gdy zniknęli za drzwiami, Amir szepnął do Ethana, spoglądając nieufnie na swoją bransoletę:
- Co to za cholerstwo?
- Stop metali z dodatkiem srebra. Odmieńcy są na nie wrażliwi, gdyż blokuje ich przemianę w drugą formę, jak to się ładnie mówi. Nie uczą was tego w szkołach czy gdzieś? Przecież wszyscy to wiedzą – odparł zaskoczony Ethan. - Może jeszcze mi powiesz, że nie wiesz jak zarazić się wilkołactwem albo wampiryzmem?
- W zasadzie to nie – wyznał speszony.
- Na bogów, kogo ja spotkałem. Dobra, potem ci wyjaśnię. Teraz idziemy wreszcie do Becketta i postaraj się nie palnąć głupstwa.
Ethan ruszył pewnie przed siebie, wchodząc na eleganckie, dębowe schody. Nawet w tylnej części tego budynku, części, zdawałoby się, zawsze przez właścicieli zaniedbywanej, panował porządek i elegancja, zupełnie jakby gospodarz często spodziewał się gości czy to chyłkiem wchodzących, czy to wymykających się niezauważenie. Amir spostrzegł, że są tak naprawdę na klatce schodowej, oddzielonej cienką ścianą od właściwych pomieszczeń, z których dolatywały niedwuznaczne odgłosy. Gdy wdrapali się na drugie piętro, u szczytu schodów czekały drzwi, do których Ethan szybko zapukał szyfrem i nie czekając na odpowiedź pchnął.
Weszli do eleganckiego gabinetu, urządzonego z dużym przepychem na granicy przesady. Na prawo od nich znajdowało się dwudrzwiowe wejście frontowe. Na samym środku mieściło się masywne, mahoniowe biurko, za którym stał rząd zapełnionych starannie ułożonymi książkami, dokumentami i segregatorami biblioteczek. Na prawo od głównego wejścia, a dokładnie naprzeciwko Ethana i Amira ścianę zastąpiono panoramicznymi oknami, przez które wyglądał właśnie średniego wzrostu, grubszy mężczyzna, na oko po trzydziestce. Nie odwrócił się, gdy weszli, lecz pozwolił, by omijając biurko, stanęli obok niego i spojrzeli na Ostton po drugiej stronie Sanoe.
- Ładny widok, prawda? - odezwał się Beckett. - Zawsze gdy patrzę na te szare blokowiska, widzę setki klientów, którzy przyjdą pewnej nocy. Zawsze przychodzą. No, ale nie przyszliście rozmawiać o nieudanych małżeństwach robotników. Carsen, przedstawisz nas?
- Tak, jasne. Beckett, to jest Amir Raseth, mój nowy przyjaciel, Amir, to jest Beckett Ross, właściciel najlepszego i największego burdelu w mieście.
- Carsen, tyle razy ci powtarzałem, że mówi się dom publiczny, a ty nadal swoje – wygarnął ze śmiechem Beckett i uścisnął dłoń Amira. - A właśnie, powiedz mi, co lepiej brzmi: Karmazynowa Kamieniczka czy po prostu Karmazyn?
- Nadal dłuższe niż „u Rossa”, ale jeśli mam być szczery, to wolę Karmazyn – odpowiedział Ethan.
- Też tak myślę. No, ale wy tu pewnie z jakąś sprawą. Z czym przychodzicie i dlaczego od tyłu?
- Od tyłu, bo szybciej, a chodzi dokładnie o zakwaterowanie gdzieś mojej matki i brata na czas nieokreślony. Wiesz, że nigdy nie proszę o wiele.
- Doskonale to wiem, ale coś mi tu nie pasuje. Co się stało z waszą kamieniczką? Zdaje się że byliście na terenie Yusufa, jemu nikt nie podskakuje. Czy może to już nie ten sam Yusuf Podpalacz?
- Właśnie w tym rzecz, że ten sam – odparł ponuro Ethan.
- O cholera. Czym podpadłeś?
- Szkoda gadać, nic wielkiego. To mógłbyś…
- Nie wykręcaj się, tylko mów – uciął Beckett. - Co żeś przeskrobał?
- Straciłem towar. Dostawca sprzedał mnie jakimś zbirom i zabrali mi torbę. Yusuf co prawda dopadł potem tego sprzedawczyka i wydusił z niego wszystko, ale towar już się rozszedł i miałem z własnej kieszeni oddać hajs. Z własnej kieszeni, czaisz? Nie miałem szans. Wczoraj minął termin i podpalił mi w odwecie dom.
- Uuu, rzeczywiście ciężko. A tyle razy ci mówiłem, pracuj u mnie. Ale nie...
- Weź przestań. Pomożesz czy nie?
- Oczywiście, przyjaciołom się nie odmawia. Przyślij ich do mnie, to mój człowiek ich zaprowadzi na miejsce. Ale to jedna sprawa. Raseth zapewne też jest tu nie bez przyczyny, a więc? - Beckett spojrzał pytająco na Amira, który powędrował wzrokiem do Ethana w poszukiwaniu pomocy.
- Amir jest żywiołakiem... – pośpieszył z wyjaśnieniami Ethan.
- No, to z grubej rury – mruknął Beckett.
- ...i chciałby dostać się i zamieszkać w Ostton nie wzbudzając podejrzeń. Ale to nie od razu, najpierw mamy sprawę do załatwienia. Dałbyś radę załatwić wszystko w ciągu kilku dni?
- Rozumiem, że zamierza zostać uśpionym żywiołakiem? Czyli trzeba przygotować zapas serum i kontakt do dostawcy na wszelki wypadek, poza tym łapówki, zaświadczenia, sama kwestia transportu na drugą stronę… To dużo roboty.
- Wiem. Ale nigdy nie prosiłem o wiele, prawda?
- To prawda, ale wiesz, jedna mała przysługa może przejść bez echa. Ale ta druga…
- Rozumiem. W czym rzecz?
- Yusuf zatrudnia dilera, który handluje z moimi dziewczynami. Wiem, nie moja sprawa, ale dodaje im takiego syfu, że jakość usług spada. Oczywiście diler wszystkiego się wyparł, a Yusuf ma wywalone. Zrób z gościem porządek.
- Wiesz, że zwykle nie zabijam. Nie możesz znaleźć kogoś innego?
- Nie mogę ryzykować otwartej wojny z Yusufem. Swoich ludzi nie wyślę, a jak dowie się, że zatrudniłem najemnika to wyjdzie na to samo. Poza tym, nie musisz robić tego osobiście. To jak?
- No dobra, coś wymyślę – zgodził się niechętnie Ethan.
- No to świetnie – rzucił Beckett i wrócił do podziwiania panoramy Ostton. Wtem zmarszczył brwi i rzekł, nie odrywając wzroku od okna: - Musicie już iść.
- Co proszę? Beckett, o co tu chodzi?
- Carsen, proszę cię. Idź już.
Ethan westchnął i poszedł prosto do drzwi, a za nim podążył Amir. Zbiegli po schodach i już po chwili ochroniarze odpinali im ciążące bransolety. Amir z ulgą pożegnał się z drażniącym metalem, Ethan natomiast przyjrzał się uważnie ostrzu swego noża, którego nareszcie odzyskał, i łypnął złowrogo na uśmiechniętych ochroniarzy, ale nic nie powiedział. Obrócił się na pięcie i ruszył dalej, pozwalając by zaskoczony Amir go dogonił.
- A ty gdzie tak pędzisz? - zapytał Raseth.
- Do Zielonego Węża. Tam umówiłem się z moją rodziną, kiedy ty kupowałeś kebaba. A poza nimi czeka na mnie ktoś jeszcze.
- A ja mam za tobą wszędzie łazić i ochraniać w razie potrzeby?
- A masz inny wybór?
- Nie, ale mógłbyś chociaż spróbować go stworzyć!
- Posłuchaj – Ethan zatrzymał się i spojrzał Amirowi w prosto w oczy – jesteś totalnie losowym gościem, którego okradłem tylko dlatego, że był łatwym celem. Na skutek przypadku, przeznaczenia czy woli bogów, przez jakiś czas będziemy sobie nawzajem pomagać, ale potem nasze drogi się rozejdą. Znów będziemy obcymi ludźmi. Na bogów, teraz też jesteśmy dla siebie obcy. Więc nie licz, że będę miał dla ciebie coś więcej niż przypływy sympatii, którymi obdarzam wszystkich, gdy mam dobry humor. Mam nadzieję, że wyjaśniliśmy sobie sprawę.
- Wiesz co? Jesteś dupkiem.
- Mogę być i dupkiem, ważne, że żywym. Co nie często zdarza się w Blackway altruistom.
- Nie trzeba być altruistą, żeby sprawiać chociaż pozory miłego.
- Bycie miłym rezerwuję… A zresztą, nieważne.
Zapadła niezręczna cisza. Amir czuł, że musi ją przerwać.
- Dziwna sprawa z tym Beckettem, co nie?
- Ciszej, na bogów.
- Dlaczego? Nie można zapytać z ciekawości?
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a im więcej wiesz, tym dłużej się ciebie przesłuchuje.
- Dużo znasz jeszcze tych powiedzeń?
- Mhm.
- Dobra, dobra, zmieniam temat. To może coś o odmieńcach? U Becketta mówiłeś o sposobach zarażenia się wilkołactwem i wampiryzmem.
- Krótka piłka: wampiryzm przez krew, wilkołactwo przez ślinę. Wampir może ugryźć i albo wyssać do końca, albo nie i wtedy się przemieniasz. Generalnie beznadziejna sprawa, ale na szczęście innych sposobów nie ma. Wilkołactwem można się zarazić pijąc nieodpowiednią wodę albo przez ugryzienie jakiegoś zdziczałego psa czy nawet wilka, który jest zarażony. Ale też jako wilkołak da się żyć, więc nie jest źle.
- Mówisz jakbyś sam był wilkołakiem.
- Ale nie jestem, geniuszu. Srebro, pamiętasz? Nic mi nie robiło. No, ale akurat dochodzimy. Podsadź mnie.
- Poprzednim razem sam wszedłeś – mruknął Amir, pomagając Ethanowi, po czym sam wspiął się na mur.
Weszli do Zielonego Węża tym samym tylnym wejściem, którym niedawno jeszcze wychodzili. Ethan od razu podszedł do swojego stolika, przy którym nadal siedziała ta sama kobieta – drobna, z burzą brązowych włosów, o przenikliwym spojrzeniu szarych oczu zza okularów.
- Cześć, Avril. Pozwól że ci przedstawię; to Amir, ten który przyszedł do mnie dwie godziny temu. Amir, to Avril. Ja muszę was opuścić na sekundkę, rodzinne sprawy wzywają.
Po tych słowach Ethan skierował się do lady. Koło niej czekała jego rodzina – matka wyraźnie spięta kuliła się na stołku, Asher zaś opierał się o blat z założonymi rękami.
- Wreszcie jesteś – rzucił na widok starszego brata.
- Załatwiłem wam mieszkanie zastępcze. Idźcie do Rossa, jego człowiek was zaprowadzi – oznajmił Ethan, ignorując jego opryskliwą uwagę. Po zastanowieniu dodał: - Musicie się pośpieszył, powiedzieli, że nie będą długo czekać.
- „Nam”? A co z tobą? I po co ten pośpiech? - zmartwiła się matka.
Żebyście szybciej zniknęli mi z oczu, pomyślał Ethan. Niewdzięcznicy.
- Ja sobie poradzę, czemu pośpiech to ich pytaj – odpowiedział zamiast tego. - A teraz wybaczcie, mam do pogadania jeszcze z kimś innym. - To powiedziawszy Ethan przeszedł na drugi koniec lady, gdzie Griffin czyścił kufle.
- Ethan? - wyrwało się zaskoczonemu Brodatemu.
- Nie będę przedłużał. O wszystkim wiedziałeś, prawda? - wycedził Ethan.
- A chodzi ci o…
- Nie zgrywaj idioty. O Yusufie mówię.
- Cóż, każdy może przyjść do mojego klubu…
- Jasne, i przychodzi akurat wtedy co ja po długiej nieobecności. Ty go poinformowałeś? Ile ci zapłacił?
- Jak możesz? Nie jestem donosicielem!
- To co, wpuściłeś jego człowieka? Na jedno wychodzi.
- Ty… Ostrzegałem cię! - odparł oburzony Griffin.
- Mogłeś powiedzieć wprost, że Wąż jest pod obserwacją i zaraz wparuje tu Yusuf. Ale nie, wtedy nie dostałbyś zapłaty.
- Ale jesteś tu cały i zdrów, tak? Czyli nic ci nie zrobił.
- Próbował. Wiesz co, Griff? Myślę, że należą mi się trzy Lordy w ramach rekompensaty za starty moralne.
- Dobrze, przyjmij je jako oznakę mojej dobrej woli – zgodził się ugodowo Brodaty Griffin i nalał piwa.
Ethan chwycił kufle i zawrócił do swojego stolika.
- …powinienem się chyba cieszyć, że jeszcze żyję – mówił Amir.
- Bez przesady, w dzień nie jest tu tak źle, a w nocy wystarczy się dobrze ukryć. Trzeba naprawdę podpaść, żeby zginąć, albo mieć niewyobrażalnego pecha. Nikt tu nie zabija bez powodu – odpowiedziała mu Avril.
- O czym sobie tak gawędzicie? - przerwał im Ethan.
Postawił kufle na stoliku i przysunął sobie krzesło.
- O niczym ważnym. Szybko się uwinąłeś. Ustaliłeś co miałeś ustalić? - spytała Avril.
- Tak, moja rodzina chociaż przez chwilę nie będzie miała do mnie bólu dupy. Załatwiłem im mieszkanie. Słyszałaś o tej akcji Podpalacza, prawda?
- Jak mogłam nie słyszeć? Wbiegł tu chłopaczek cały zziajany, krzyczy na całe gardło „Yusuf spalił kamienicę Carsena”, pozbierał hajs za informację i pobiegł dalej, a jak wyszedł! Przez pół godziny o niczym innym nie słyszałam, do momentu aż nie poszła plotka o zamieszkach na Starym Moście i część bywalców poszła dołączyć.
- No właśnie. Byle co wystarczy, żeby odwrócić ich uwagę. Ale to się zmieni. Dostaną sensację na kilka miesięcy – oznajmił z uśmiechem Ethan i pociągnął łyk piwa.
- Nie mów, że znów planujesz coś głupiego.
- Ja? Skądże znowu.
- No wyduś to z siebie, przecież widzę, że nie możesz się już powstrzymać.
- No dobrze, już dobrze. Planuję zabić Yusufa.
Avril przeciągnęła się, biorąc głęboki oddech. Spojrzała na Ethana i wycedziła:
- Oszalałeś?
- Bez przesady, to nie jest znowu taki zły pomysł. Pomyśl, ile dobrego na tym zyskamy.
- Pomyśl lepiej, ile możesz na tym stracić? W ogóle w ile osób zamierzasz to zrobić? Ty i kto jeszcze, może Amir?
- Hola hola, mi wcale nie zależy na śmierci Yusufa – wtrącił się Amir, czując, że zaraz zupełnie zostanie wykluczony z dyskusji.
- A powinno – zgromił go wzrokiem Ethan. - Nie zabiłeś ludzi Yusufa. Teraz on doskonale wie, kto ich tak urządził i nie zawaha się oddać. A poza tym, nie pomożesz mi, to ja nie pomogę tobie dogadać się z Beckettem.
- Szantaż?
- Fakty – odparł Carsen i zwrócił się do dziewczyny. - Avril, pomogłabyś nam? Mam nawet plan. Powiem mu, że zdobyłem pieniądze, spotkamy się w jakimś starym, pustym magazynie, a wtedy…
- A wtedy on was zabije. Ethan, ten plan nie ma szans powodzenia. Przede wszystkim Yusuf nie nabierze się, że nagle zdobyłeś hajs. Wszyscy wiedzą, że jesteś spłukany.
- Muszę coś zrobić. W każdej chwili Yusuf może stwierdzić, że dokończy to co zaczął i mnie dojedzie. Nie mam wyboru.
- Możesz poszukać pomocy u innych.
- U kogo? U Rossa? Naśle na niego bandę dziwek czy wręcz przeciwnie, wpisze na czarną listę? Nie mam innych przyjaciół w tym mieście oprócz ciebie, a ty właśnie skrytykowałaś mój plan.
- Już się tak nie dołuj. A poza tym... mam własny, lepszy plan.
- Zamieniam się w słuch.
- Nie tutaj. Chodźmy do bezpieczniejszego miejsca.
- Czyli?
- Na teren Modrego Drania.



Zbliżali się do starego kompleksu fabryki barwników w południowej części Blackway. Ludzie opuścili to miejsce lata temu, kiedy bagna dopiero zaczęły wdzierać się do dzielnicy i zaczynać proces gnicia, przez co teraz był to najbardziej zapuszczony obszar slumsów. Niechęć innych do zagospodarowania tych terenów wykorzystał Modry Drań, przejmując południową część dzielnicy na własność i niepodzielnie nią rządząc. Czym się przy tym kierował? Według jego zwolenników - chęcią pomocy wyrzutkom takim jak on, według przeciwników zaś po prostu wykorzystał okazję do zagarnięcia części slumsów dla siebie.
Przeszli przez rozpadającą się bramę. Zdawałoby się, że kompleks jest zupełnie pusty, ale Amir nieustannie czuł na sobie wzrok innych. Sterty gruzu, porzucone ciężarówki czy chociaż budka strażnicza mogły skrywać przyczajonych obserwatorów... Czy może raczej to już paranoja? Amir już miał zacząć rozważać konieczność leczenia, lecz ku jego uldze Avril pomachała w kierunku owej budki, w której zacienionym wnętrzu błysnęły szare ślepia.
- Czyli to jest właśnie teren Modrego Drania, tak? - zagaił Amir, siląc się na wesoły ton mimo swojego zaniepokojenia.
- Tak. Najbezpieczniejsze miejsce w całym Rivershore – powiedziała uspakajającym tonem Avril.
- Mimo wszystko czułbym się bezpieczniej lepiej znając gospodarza – odparł Amir. - Bo poza paroma wymijającymi frazesami nie powiedziałaś nic konkretnego przez całą drogę tutaj.
- Bo nie mogłam! Usłyszałby jakiś przygłupi dres i byłyby tylko niepotrzebne burdy.
- No dobrze, ale dlaczego?
- Myślałam, że po takim czasie już się domyślisz.
- Wygląda na to, że nie. Avril, Amir odkrył dziś w sobie wirusa i musiałem mu tłumaczyć podstawy – wtrącił się Ethan.
- Ach, więc to ty jesteś tym bohaterskim żywiołakiem. To wiele wyjaśnia.
- Dowiem się wreszcie o co tutaj chodzi? - rzekł trochę już zirytowany Amir.
- No dobrze, dobrze. Jestem wilkołakiem. Można poznać między innymi po szarych oczach.
- I większym owłosieniu – wtrącił Ethan.
- Ha, ha. Hej, Amir, co się tak dziwnie patrzysz?
- Nie żebym uważał gazety za wiarygodne źródło informacji, ale opisy w nich…
- Dotyczyły wyjątków. Zdziczałych wyjątków, od których zwykłe wilkołaki się odcinają – ucięła szybko Avril.
- Przepraszam, nie chciałem cię urazić.
- Nic się nie stało. Po prostu… Część ludzi zakłada, że wszyscy jesteśmy tacy sami i reaguje agresywnie. Bardzo agresywnie.
- Przykro mi. Nie wiedziałem.
- W porządku. Wracając do temu, chciałeś wiedzieć, kim jest Modry Drań. Można powiedzieć, że to nasz swego rodzaju przywódca. Zrzesza normalne wilkołaki, więc nie masz się czego obawiać. U nas nie to co u Zielonych Kaczek.
- Zielonych co?
- No tak, jesteś z Ostton. Gang w północno-wschodniej części slumsów, temat na inną historię.
Avril pchnęła rozlatujące się drzwi i weszła do środka fabryki. Olbrzymie, zardzewiałe kadzie, taśmy produkcyjne, kartony z podejrzaną zawartością, to wszystko nadal tu stało, pozostawione samo sobie. Dziewczyna, przeskakując co dwa stopnie, wdrapała się po metalowych schodach na drugie piętro. Stamtąd poprowadziła ich długim korytarzem do dawnego pokoju kierownictwa – zajmowanego obecnie przez Modrego Drania.
- Poczekajcie tutaj – rzuciła krótko i zniknęła za drzwiami, starannie je zamykając.
- Wiesz coś jeszcze o nim? - zapytał Amir.
- Mhm. Ze słyszenia – odparł Ethan. - Był starszym bratem Tariqa, swego czasu znanego wśród dilerów. Tariquin rozkręcił interes razem z Yusufem, który potem go zabił. Modry Drań musiał być wściekły, ale jak dotąd jeszcze się nie zemścił.
- Czyli Yusuf jest naprawdę dużą szychą. I do tego perfidną.
- Niestety.
- Możecie wejść – Przez szparę w drzwiach wysunęła się głowa Avril.
Znaleźli się w przestronnym, skromnie urządzonym pomieszczeniu – było tam raptem jedno duże łóżko wciśnięte w kąt i biurko z krzesłem, mieszczące się na środku pokoju. O ów mebel opierał się Modry Drań we własnej osobie - wysoki, bardzo dobrze zbudowany mężczyzna, z gęstą, brązową czupryną i zarostem. Na ich widok wstał i wyciągnął umięśnioną rękę na przywitanie; uścisk miał silny i pewny. Amir zauważył, że jego skóra od łokcia w górę pokryta jest wyblakłymi, aczkolwiek wciąż widocznymi, niebieskimi plamami o nieregularnych kształtach, których pozostała część skryła się pod t-shirtem.
- Avril powiedziała mi, że chcielibyście zabić Yusufa – rzekł Modry Drań, opierając się znowu o biurko. Na jego blacie leżała ręcznie wyrysowana mapa z licznymi notatkami.
- Oby jak najszybciej – odparł Ethan.
- Co ci zrobił Yusuf, że chcesz jego śmierci? - spytał Drań, drapiąc się po brodzie. Na lewym nadgarstku nosił niepozorną, rzemykową bransoletkę.
- A co mógł zrobić Podpalacz? Ograbił i spalił dom, a zamierza posunąć się dalej.
- A temu drugiemu?
- Na razie tylko nasłał zbirów, ale Amir woli dmuchać na zimne – odpowiedział szybko za Rasetha Ethan.
- Amir, tak? Czyli ten żywiołak. A ty jesteś Ethan, były diler Yusufa. Od jak dawna dokładnie odmieniec? - dopytywał Modry Drań, przyglądając im się z uwagą.
- Od dzisiaj – odparł Amir, wyprzedzając Ethana i posyłając mu przy okazji gniewne spojrzenie.
- Szkoda. Czyli jeszcze nie opanowałeś zdolności.
- Szczerze mówiąc, jestem z Ostton i nie bardzo wiem co tutaj robię. - Tym razem to Ethan łypnął złowrogo. Modry Drań zmarszczył brwi i spojrzał na nich badawczo.
- Amir i ja mieliśmy umowę – pośpieszył z wyjaśnieniami Ethan. - On mi pomaga pozbyć się Yusufa, a ja mu zostać uśpionym żywiołakiem. Ale skoro ty również chcesz zabić Podpalacza...
- To uznałeś, że możesz zostawić wspólnika na lodzie? - przerwał mu Modry Drań, nagle zmieniając ton głosu z obojętnego na zirytowany. - Nawet nie zaprzeczaj. Tacy jak ty zawsze wykorzystują okazję.
Ethan żachnął się i skrzyżował ręce. Zerknął na Amira, ale szybko odwrócił wzrok pod wpływem pełnego wyrzutu spojrzenia. Avril stała z boku, pod ścianą, ale uśmiechnęła się do niego, dodając otuchy.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jestem oburzony tym krzywdzącym zarzutem – rzekł w końcu wyniośle, patrząc Draniowi w oczy.
- Jasne. Ja już znam ten typ człowieka. Ale dobrze, przejdźmy dalej. My zabijemy Yusufa, pozwolimy wam nawet zabrać stamtąd co chcecie, ale w zamian za to Amir zostanie naszym przewodnikiem po Ostton.
- Na jak długo? - zapytał Raseth.
- Pewnie na jedną noc, ale zawsze plan może ulec zmianie, więc nic nie obiecuję.
- Świetnie. Ale i tak nie mam wyboru, więc zgoda.
- Doskonale – Modry Drań uścisnął dłoń Amira, nie patrząc nawet na Ethana. - Atakujemy dziś w nocy. Trzymajcie się z tyłu, bo będzie pełnia, a wtedy jesteśmy szczególnie niebezpieczni w drugiej formie. I jeszcze jedno... nawet się nie ważcie samodzielnie zabić Yusufa. On jest mój. - To mówiąc Modry Drań uśmiechnął się mściwie, ale szybko na powrót przybrał normalny wyraz twarzy. - To tyle. Avril, zajmij się nimi, proszę. Ja mam jeszcze trochę pracy przed sobą.
Modry Drań odwrócił się od nich i nachylił nad mapą. Studiował ją dłuższą chwilę, po czym chwycił za ołówek i naniósł kilka poprawek. Avril w tym czasie chwyciła Ethana za ramię i zaciągnęła wraz z Amirem w stronę wyjścia.
- Co za typ – mruknął Ethan.
- Musisz mu wybaczyć. Odkąd zginął Tariquin, zrobił się agresywny w stosunku do wszystkich ludzi Yusufa – wyjaśniła Avril. - Chodźcie tędy.
- Nie jestem już człowiekiem Yusufa!
- Poza tym, sama mówiłaś, jaka krzywdząca jest generalizacja – dodał Amir.
- Mówiłam, co uważam – westchnęła Avril. - Wiecie, Modry Drań bardzo się zmienił przez te dwa lata. Mam nadzieję, że to wszystkie minie wraz ze śmiercią Yusufa.
- Właściwie czemu nie zabił Yusufa od razu? Ja bym tak zrobił – powiedział Ethan.
- Bo jesteś lekkomyślny. Dwa lata temu Modry Drań był tylko mało znanym bratem Tariqa. Teraz jest Modrym Draniem na czele…
- Watahy – rzucił Amir.
- ...wilkołaków. Jego szanse są niewyobrażalnie większe – dokończyła Avril.
- A co wy z tego macie? Wilkołaki? – zapytał Ethan.
- Spłacamy dług wdzięczności. A oto i jesteśmy, moja własna sterta śmieci.
Avril otworzyła drzwi. „Pomieszczenie służbowe”, głosił napis. Cokolwiek kiedyś tam było, zostało zastąpione przez dwa materace, fotel i przewróconą szafę. Pomijając oczywiście pomięte gazety i kartony leżące na posadce.
- To nie mieszkasz już w tamtej kwiaciarni? - zapytał Ethan i przysiadł na szafie.
- Mieszkam, ale zdarza mi się tutaj nocować. Tym bardziej, jeśli chcę przeczekać pełnię bezkrwawo. - Avril przeszła przez pokój i usiadła w dziurawym fotelu.
- Ile czasu zostało do ataku? - spytał Amir. Oparł się plecami o ścianę, krzyżując ręce.
- Czyli jednak nie możesz się doczekać by ukatrupić Yusufa? - odparł ironicznie Ethan.
- Nie mogę się doczekać by wrócić do normalnego życia. Najpierw ty chciałeś przysługi, teraz Modry Drań…
- Na dobrą sprawę, gdy załatwimy już dilera dla Becketta będziesz mógł wziąć serum i iść w cholerę.
- Ethan! - skarciła go Avril.
- No co? Może i Drań miał rację z tym wykorzystywaniem okazji. Nie uważam tego za nic złego. Dzięki temu wciąż jestem żywy.
- Z takim podejściem nic dziwnego, że nie masz wielu przyjaciół – rzekł Amir.
- Na moje potrzeby wystarcza mi jedna osoba. - To mówiąc Ethan uśmiechnął się do Avril, która zarumieniła się lekko.
- To ile w końcu zostało czasu? I co z samym atakiem? Jest jakiś plan? - przerwał ich wymianę spojrzeń zażenowany Amir.
- Wyruszamy za jakieś trzy godziny, a co do planu, my… pozbywamy się dilerów, a wy trzymacie się z boku i staracie nie rzucać w oczy obu grupom.
- Spokojne, Avril, znam wszystkie kryjówki u Yusufa. Zostaw to mnie – zapewnił z dumą Ethan.
- Często z nich korzystałeś? – spytał Raseth.
- Amir! Chłopaki, możecie chociaż przez chwilę między sobą się nie gryźć?
- Kto się czubi, ten się lubi – odparł Ethan, a spojrzawszy na Amira, dodał: - Tak, znam więcej powiedzonek.
- No dobrze, skoro przed nami trzy bite godziny w tym samym pokoju, mogę trochę odpuścić. Ale nie myśl sobie, Ethan, że zapomnę, że to przez ciebie tu jestem – zignorował jego uwagę Amir.
- Zażalenia zgłoś do bogów albo do miłościwie nam panującego raiqa Shadracha.
- Jestem niewierzący – odparł Amir, ignorując fakt, że Ethan sparafrazował jego wcześniejszą ripostę.
- Ja też. Ale gdyby jacyś bogowie jednak istnieli, dobrze mieć ich po swojej stronie.
- Może zamiast o bogach porozmawiajmy o czymś przyziemnym? Amir, jak ci się żyje w Ostton? - zapytała Avril.
- Jakoś daję radę.
- Ale coś więcej? Czym się zajmujesz, na przykład?
- Jestem barmanem przy Robotniczej.
- Nie znam nazw ulic w Ostton – odparła Avril ze śmiechem.
- To jedna z trzech najważniejszych ulic. Przy tej znajdują się osiedla robotników. Druga jest Fabryczna, reszty można się domyślić po nazwie, a trzecia Złota, przy której znajdują się wszystkie poważane zakłady i warsztaty... takie jak mojego ojca – wymsknęło się Amirowi.
- To czemu nie przejmujesz fachu po ojcu?
- Bo mam rodzeństwo.
- No tak, to dziedziczenie. Ale nie wyglądasz jakbyś mógł mieć starszego brata – zdziwił się Ethan.
- To cię zaskoczę, bo mam aż dwóch. Plus młodsze. Ale wolałbym nie gadać o mojej rodzinie.
- W porządku. A właśnie, pewnie jesteście głodni. Ethan, mógłbyś wstać? - poprosiła Avril i podeszła do szafy. Wyciągnęła spod koszulki kluczyk na sznurku i włożyła go do zamka, sprawnie przekręcając. - Voilà! - rzekła, otwierając drzwiczki.
Wewnątrz szafy znajdowały się spore jak na jedną osobę zapasy. Paczki sucharów, konserwy, suszone mięso, to wszystko ułożone w niewielkich, schludnych stosikach.
- Na co ci to wszystko? - zapytał zaskoczony Ethan.
- Jak to na co, do zjedzenia – odparła Avril. - I to nie tylko dla mnie, zdarza się, że dzielę się z innymi, czasem wymieniam, jak muszę to sprzedaję. Jakoś trzeba wyżyć.
- Mnie bardziej zastanawia skąd to masz – stwierdził Amir.
- Ze sklepu. Co się uśmiechasz, prawdę mówię. Nie tylko Ethan ma lepkie ręce. Nie jestem z tego dumna, ale lepsze to niż żebranie. No, to co chcecie? Może suszoną wołowinę?
Nie czekając na odpowiedź wzięła dwie paczki i rzuciła im, a następnie zamknęła szafę i wróciła do fotela. Ethan na powrót ułożył się na szafie i otworzył paczkę z wołowiną, delektując się jej zapachem.
- Jeszcze tylko kufel piwa i byłoby idealnie – rozmarzył się.
- Zapomniałeś już o swoim limicie jednego kufla dziennie? – wytknęła mu Avril. Który i tak dzisiaj złamałeś, dodała w myślach.
- Przecież nic nie piję, tylko tak mówiłem.
- To może teraz wy coś o sobie opowiecie? - zaproponował nagle Amir.
- Może lepiej nie – odparł Ethan.
- Ty możesz nie mówić, ja nie mam nic przeciwko – powiedziała Avril z uśmiechem. - Przechodząc więc…
- Bo nikt informacji o tobie nie może wykorzystać – wtrącił Ethan.
- ...do rzeczy: wychowała mnie ulica. Dosłownie. Moje wspomnienia z dzieciństwa to przebłyski pełne różnych osób, ale żadnej z nich nie znam. Nawet nie wiem jak udało mi się przetrwać pierwsze dziesięć lat, czy ile tam miałam, gdy się usamodzielniłam. Swoje imię zaczerpnęłam z zasłyszanej rozmowy. Ot, historia sieroty jakich wiele, tyle że tej akurat udało się przeżyć. Miałam wiele szczęścia.
- Może powiedz jeszcze jak zostałaś wilkołakiem – rzucił ironicznie Ethan między kęsami.
- A żebyś wiedział! – odparła Avril i zwróciła się do Amira: - Piłam wodę spod rynny, zapewne po którymś z bezpańskich wilczurów. Zakładając, że teraz mam 19 lat, to wtedy miałam może ze trzynaście. Podczas pełni nie wiedziałam co się dzieje. Ba, istniało prawdopodobieństwo, że zdziczeję do reszty, ale wtedy poznałam Modrego Drania. A kiedy było już ze mną całkiem stabilnie, spotkałam pewnego bardzo nierozsądnego dilera.
- Nierozsądnego? Raczej, hm, nieprzewidywalnego. Oryginalnego. Nie bojącego się wyzwań – wtrącił Ethan.
- Och, tak, i do tego niebywale skromnego. Kiedy to było?
- Ze dwa lata temu.
- Dwa lata... Chyba wszystko się zmieniło właśnie te dwa lata temu.
- Na przykład? – spytał Amir.
- Yusuf zabił Tariqa, Ethan zaczął dla niego pracować, poznaliśmy się, Modry Drań został Modrym Draniem...
- W jakim sensie? – zdziwił się Ethan.
- W sensie, że wymyśliliśmy razem jego ksywkę.
- Skąd właściwie się wzięły te jego przebarwienia? Bo to od nich wzięła się ksywa, prawda? - zapytał Amir.
- Tak. Pracował w tej fabryce tuż przed zamknięciem. Miał wtedy wypadek, wpadł do kadzi w barwnikami. Miejscami kolor nie zszedł.
- To kiedy to było? 30 lat temu? Ile on może mieć lat?
- Szczerze, nie interesowałam się tym. Swoją drogą, późno już. Zdrzemnijcie się przed atakiem, ja pójdę spotkać się zresztą. Dobranoc – rzuciła Avril z uśmiechem i szybko wyszła.
- Ale na czym? – zawołał za nią Amir, ale nie usłyszała.
- Na czym chcesz – odpowiedział Ethan i błyskawicznie dopadł fotela. Uśmiechnął się z wyższością i dodał, moszcząc się wygodnie: - Ta szafa wcale nie jest taka twarda.
Amir oderwał plecy od ściany i podszedł do szafy, oceniając ją wzrokiem. Zrezygnowany usiadł i rozprostował obolałe nogi. Lepszy rydz niż nic, pomyślał, i chwilę potem zrugał się za to powiedzenie. Jeszcze zmienię się w Ethana… Nagle pewna myśl przyszła mu do głowy.
- Wiesz co mnie zastanawia?
- Mhm?
- Dlaczego Modry Drań tak szybko nam zaufał i wtajemniczył. Przecież ten zamach na Yusufa to pewnie jeden wielki misterny plan, chyba nie może sobie pozwolić na ryzyko niepowodzenia.
- A myślisz że co Avril robiła u niego zanim weszliśmy? On jej ufa i jak ktoś ma go do czegoś przekonać, to właśnie ona – stwierdził z nutką zazdrości Ethan. - Zresztą, w czym mu zaszkodzą takie typki jak my. Wiesz ile trwa dekapitacja, kiedy dokonuje jej wilkołak? W razie potrzeby załatwiłby nas raz-dwa.
Nie wiedząc, czy lepiej czuł się przed poznaniem odpowiedzi, czy po, Amir zamknął oczy i pogrążył się we śnie.



Miasto spało – mógłby powiedzieć nieuważny obserwator. Pogrążone w ciemności, jednostajnym szumie deszczu, bez śladu żywej duszy na ulicach. Ten jednak, kto znał Blackway, wiedział, że to pozory. Że w cieniach tak naprawdę skrywają się ludzie, że parę przecznic dalej trwa nocny melanż, zagłuszony burzą, że tu, na tę ulicę, wkroczy zaraz kilkanaście zakapturzonych postaci, zapowiedzianych przez stukot butów po mokrym bruku. Szły miarowym krokiem, z każdą chwilę zbliżając się ku nieuchronnemu. Burza dobiegała końca, a chmury - przerzedzały.
Lider grupy zaprowadził wszystkich do opuszczonego magazynu. Tam stanęli w ciasnym kręgu, oczekując na dalsze polecenia.
- Przemiana zaraz się zacznie – oznajmił Modry Drań i spojrzał znacząco na Ethana. - Musicie już iść. Po akcji róbcie co chcecie, spotykamy się potem wieczorem w fabryce.
Ethan kiwnął głową i razem z Amirem ruszył w stronę wyjścia. Raseth kątem oka dostrzegł, jak cała grupa zaczęła zdejmować ubrania.
- To będzie jak w gazetach? - szepnął zaniepokojony do Ethana. - Wyrosną z nich olbrzymie bestie?
- Będą więksi, ale bez przesady. Głównie budowa ciała się zmienia.
- A jak to jest z ich instynktem? Nie rzucą się na nas?
- Nie, ci umieją się opanować. To zdziczali się rzucają.
- No dobrze… To co teraz?
- Poczekamy tu w cieniu, aż oni się przemienią. Chyba nie myślisz, że wejdziemy tam pierwsi – odparł Ethan i schował się we wnęce między budynkami.
Amir stanął koło niego i przymknął oczy. Krople spływały mu po twarzy, nocny chłód wdzierał się pod przemoczoną kurtkę i ogarniał go na wskroś. Wciągnął rześkie powietrze. Było zimno, to prawda. Odczuwał jednak w tym swego rodzaju przyjemność… Nagłe warknięcie sprawiło, że serce zabiło mu szybciej. Wytężył słuch. Przez szum deszczu przedzierały się do jego uszu inne dźwięki – ciche skamlenie jak u psa, przerywane stęknięciami zupełnie ludzkimi.
- Niedoświadczone wilkołaki się zmieniają – szepnął do niego Ethan.
Kilka urywanych warknięć i nagle wszystko ucichło. Amir wzdrygnął się, gdy niespodziewanie rozległ się niski, niemal zwierzęcy głos:
- Idziemy – warknął Modry Drań.
Amir wcisnął się głębiej we wnękę. Koło nich przebiegły najprawdziwsze, czworonożne potwory. Pazury szurały po bruku, szare ślepia błyskały w mroku, a z paszcz wydobywało się dyszenie zwiastujące rychłą śmierć. Gdy ostatni z nich przebiegł, Amir wciągnął gwałtownie powietrze i odetchnął.
- Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha – stwierdził Ethan.
- Zobaczyłem coś gorszego – odparł Amir, któremu wcale nie było do śmiechu.
- Cóż, nie mogę się doczekać aż zobaczysz całą przemianę. To dopiero jest straszne jak wygina ich ciało – rzekł ze śmiechem Ethan. - Dobra, możemy iść. Zaraz zacznie się tam prawdziwy chaos.
- Jak chcesz wejść do środka? Raczej nie od frontu.
- Znasz się na wytrychach?
- Nie…?
- Ja też nie. Poza tym nie mamy na to czasu.
- Co? To jak chcesz wejść?
- Zaufaj mi, jestem profesjonalistą.
Skręcili w boczną uliczkę. Była pusta. I ślepa. Poza petami nie walały się tu żadne śmieci. Nie było nic prócz metalowych schodów, prowadzących do niepozornych, drewnianych drzwi. Ethan wspiął się po stopniach i spojrzał na Amira. Otworzył usta, by coś powiedzieć, gdy nagle rozległo się wycie syreny. Amir wzdrygnął się i przygarbił.
- Co się dzieje? - wyrzucił z siebie.
- Jak to co, tam w środku zaczęła się masakra. To idealny moment. Wyłamuj zamek – kazał spokojnie Ethan, a widząc niepewną minę Amira, dodał: - Weź te drzwi z kopa. W końcu to ty jesteś ten silny.
Pełen wątpliwości Amir odsunął się lekko, po czym z impetem kopnął w drzwi. Siła uderzenia wyrwała zamek z drewna, które poszło w drzazgi. Przejście zostało otwarte. Amir w duchu liczył, że syrena w całości zagłuszyła wywołany przez nich hałas.
Weszli do długiego, brudnego korytarza, oświetlonego słabym światłem przepalających się żarówek. Po lewej stronie był rząd drewnianych drzwi, na końcu zaś wejście na klatkę schodową. Ethan nie bacząc na nic ruszył w jej kierunku. Amir dogonił go i spytał:
- Możemy tu wejść tak bez krycia się?
- Raczej tak. Te pokoje obok powinny być puste, inaczej ktoś już dawno by z nich wybiegł.
Amir rozdziawił usta z szoku zmieszanego z oburzeniem nad lekkomyślnością Ethana, ale nic nie powiedział. Dotarli do schodów. Wspinając się po ich stopniach zamarli na moment – ktoś na piętrze przebiegł koło klatki schodowej. Echo jego stóp niosło się przez dłuższy moment. Po odczekaniu chwili ruszyli dalej. U szczytu schodów zgarbili się, wyjrzeli ostrożnie na boki. Nie było śladu po nikim. Chyłkiem przeszli do równoległej ściany. Tym razem ostrożnie, Ethan na palcach podszedł do niewyróżniających się niczym drzwi i uchylił. Wsadził głowę do środka, rozejrzał się i dał ręką sygnał Amirowi, aby wszedł za nim.
Ethan zamknął cicho drzwi i machnął ręką, wskazując na cały pokój:
- Voila! Gabinet Yusufa, cały dla nas – wyrzekł z dziką satysfakcją w głosie.
- Masz pewność, że tu nie przyjdzie? - spytał podejrzliwie Amir, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Nie. Sprężajmy się – odparł niefrasobliwie Ethan i przeszedł do połączonego pokoju obok. Po krótkiej chwili rozbrzmiało z niego szuranie otwieranych szuflad.
Amir przejechał dłonią po twarzy i westchnął zrezygnowany. Nie mając co ze sobą zrobić rozejrzał się po pokoju. Skromne biurko z pustym blatem, zwykłe krzesło, za nim jakaś komoda i regał nie przykuło jego nadmiernej uwagi. Zrobiła to natomiast mapa wpływów, zawieszona tuż przy drzwiach wejściowych, przez co początkowo jej nie zauważył. Ukazano na niej całe Riveshore – zarówno obie dzielnice lewobrzeżne, Ostton i Shalley, jak i prawobrzeżne Blackway. Z mapy wynikało, że do wpływów Yusufa należy niemal cały środkowy obszar slumsów. Jedynie tereny przy rzece należące do Rossa czy miejsca takie jak Zielony Wąż zakłócały ten stan rzeczy. Na południu zaznaczono obszar wpływów Modrego Drania, a na północy obszar niekontrolowany przez nikogo większego za wyjątkiem niewielkiego terenu gangu Zielonych Kaczek. Bardziej interesujące okazały się jednak wpływy zaznaczone w leżącym na wzgórzu na północnym-zachodzie Shalley. Amir nie spodziewał się, że przestępczy półświatek ma dostęp, do jak mu się wydawało zamkniętej, dzielnicy raqarów – rivershorskich bogaczy, uprawiających głównie politykę między sobą i czasem za granicą. Jeszcze bardziej zaskoczyło go, że osobą zapisaną pod znakiem zapytania jako tą najbardziej wpływową wśród nich jest nie kto inny, a Beckett Ross.
- Ethan? Powinieneś to zobaczyć – zawołał Amir. - Ethan?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zajrzał do pokoju, w którym zniknął Ethan. Widok go zszokował. Ethan przekopał dosłownie całe pomieszczenie - pootwierał szuflady, przesunął regały, a nawet rozpruł stary fotel. Siedział teraz na nim i czytał jakąś długą listę.
- Co tam masz? - zapytał Amir i zajrzał mu przez ramię. Zapisane nazwiska nic mu nie mówiły. - Szukasz tego dilera, którego miałeś sprzątnąć?
- Nie, to akurat lista dilerów w Ostton. Tamtego i tak nie będę zabijał.
- Co?! Przecież… to część naszej umowy z Beckettem! - oburzył się Amir.
- Ciszej, na bogów. Wrzeszczysz mi do ucha – odparł spokojnie Ethan nie odrywając wzroku od listy.
- Nie wykręcaj się.
- Prawda jest taka, że wcale nie musimy go zabijać. Kto wie, może wilkołaki go właśnie sprzątnęły, w tym morzu trupów i tak nie rozpoznasz, a nawet jeśli nie to co z tego. Mafia Yusufa rozbita wraz z jego śmiercią, dilerzy którzy przeżyją rozpierzchną się do mniejszych gangów, z których żaden Beckettowi nie podskakuje, i już. Problem rozwiązany.
- Jak możesz tak… - zaczął Amir, ale Ethan zerwał się i zatkał mu usta dłonią.
- Szsz, ktoś idzie – szepnął mu do ucha i puścił.
Natychmiast przylgnęli do ściany, nasłuchując odgłosów.
Drzwi gabinetu z impetem otworzyły się na oścież. Do środka wbiegł zziajany mężczyzna. Nie patrząc nawet w stronę przejścia do pokoju, w którym się ukrywali, pobiegł naprzód, dopadł szuflad i szybko zaczął je przegrzebywać. Po minie Ethana Amir wywnioskował, że był to Yusuf we własnej osobie. Szuranie szuflad ustało; rozległ się szczęk odbezpieczonego rewolweru. Amir niemal się zapowietrzył. Proch był w Rivershore naprawdę drogi i trudny do zdobycia, przez co broń czarnoprochową w mieście można było policzyć na palcach jednej ręki. A oto tuż za ścianą znajduje się jeden z jej posiadaczy.
Drzwi otworzyły się po raz kolejny, a właściwie zostały wyrwane z zawiasów i odrzucone na bok. W wejściu stanął na dwóch łapach rosły wilkołak. Amir widział tylko jego fragment, olbrzymią łapę z pazurami i futrzasty ogon.
Huk wystrzelonej broni rozbrzmiał po raz pierwszy i drugi. Wilkołak zachwiał się po trafieniach, ale ustał na nogach. Ruszył do przodu. Rozległ się trzask łamanego biurka. Yusuf wystrzelił jeszcze parę razy, po czym usłyszeli uderzenie broni o ścianę.
- Yusuf… Wreszcie mamy okazję porozmawiać – wywarczał cicho wilkołak.
- Kim jesteś? - Gangster próbował opanować drżenie głosu; nieskutecznie.
- Nie domyślasz się? A pamiętasz może jak zabijałeś Tariquina, sukinsynie? Pamiętasz?!
- Pamiętam! Tak, pamiętam – odpowiedział prędko Yusuf. Amir niemal mu współczuł. Sam trząsł się jak osika, a co dopiero stać oko w oko z tą bestią.
- Jestem Malakai, jego brat. Pewnie mnie nie poznajesz w tej formie – warczał Modry Drań, nasycając każde słowo nienawiścią. - Dlaczego zdradziłeś i zabiłeś Tariqa? Odpowiadaj!
- Mam być szczery?
- Tak.
- Bo był pieprzonym wilkołakiem, tak jak ty! Tak jak ten, który rozszarpał mojego ojca i jak ten, który odgryzł mi palce! Bo ukrywał przede mną, że jest cholernym odmieńcem! - krzyknął Yusuf. Doszły do nich odgłosy szamotaniny. Wtem ktoś upadł na podłogę. Rozległ się nieludzki krzyk, krzyk niewyobrażalnego bólu, krzyk zbliżającej się śmierci. Tak szybko jak się rozległ, tak szybko umilkł, ucięty w jeden sekundzie. Chwilę później widzieli jak przez otwór po rozwalonych drzwiach wybiega wciąż w wilkołaczej formie Modry Drań.
Ethan bez słowa chwycił wypełnianą wcześniej torbę z pieniędzmi i zajrzał do pokoju obok. Natychmiast wrócił, zielony na twarzy.
- Lepiej tam nie patrz – wyszeptał, ale było już za późno. Amir spojrzał.
Gabinet wyglądał jak prawdziwe pobojowisko, mimo że akcja trwała tak krótko. Pootwierane szuflady, kawałki biurka pod ścianą, wgłębienia w ścianach. Najgorszym widokiem był jednak Yusuf, leżący na podłoże. Przez jego rozszarpane plecy wywleczono wnętrzności i rozgrzebano, a głowę szybkim szarpnięciem oderwano od korpusu i leżała tak, spoglądając pustym wzorkiem martwych oczu na Amira. Amir spojrzał w te oczy i zwymiotował.
- Idziemy stąd. – Pociągnął go za sobą Ethan, dźwigając na ramieniu torbę. - Nawet broni nie wezmę, leży w tych bebechach.
Słaniając się na nogach wypadli z gabinetu i ruszyli korytarzem. Amir szedł podpierając się o ścianę, czując jak na wspomnienie Yusufa wracają mu mdłości. Ethan starał się narzucić szybkie tempo, ale ciężar torby ciągnął go do ziemi.
Raseth przystanął. Próbował ze wszystkich sił oczyścić umysł. Zapomnieć. Oparł się o jakieś przymknięte drzwi i wziął głęboki oddech.
Nagłe uderzenie wytrąciło go z równowagi. To drzwi gwałtownie się rozwarły, a w nich stanął młody chłopak z sińcem pod okiem. Ściskał niepewnie w opuszczonej dłoni małą finkę, a na widok wpatrujących się w niego mężczyzn przełknął ślinę. Amirowi wydawało się, że zna tę twarz.
- Asher?! - wykrzyknął zduszonym głosem Ethan, łącząc zaskoczenie, niedowierzanie i oburzenie.
- Już po wszystkim? - spytał chłopak, rozglądając się z niepokojem. - Słyszałem… różne rzeczy.
- Tak, już po wszystkim – uspokoił go Amir. Asher odetchnął z ulgą.
- Co ty tu robisz? - rzucił z wyrzutem, ale i troską Ethan.
Chłopak słysząc te słowa zesztywniał i odparł z wymuszoną wyższością:
- Szedłem do Yusufa naprawić to, co zepsułeś.
- Po co?! - zawołał Ethan i podszedł parę kroków. - Szedłeś tu spiskować za moimi plecami? Mało dla ciebie zrobiłem?
- Jestem już prawie dorosły. Mogę sam o sobie decydować – rzekł chłodno Asher.
- I tym sposobem trafiłeś idealnie w sam środek masakry! Co ty masz w głowie?!
- Skąd miałem wiedzieć? To twoja sprawka, że też tu jesteś?
- Ja, mój drogi, raz na zawsze załatwiłem problem z Yusufem. Odpowiedz, jak długo siedzisz w tej komórce? - zapytał Ethan tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Niedługo. Schowałem się jak tylko usłyszałem, że coś biegnie.
- Miałeś cholerne szczęście. Czemu właściwie przylazłeś tu w nocy?
- Normalnie, jak miałem spać wiedząc że moje życie jest na łasce Yusufa i tego jak bardzo go wkurzysz? Ubrałem się i poszedłem.
- Bogowie, a mówią że to ja jestem lekkomyślny. Nie mam do ciebie siły. Jak taki dorosły jesteś, to sam trafisz do domu. Chodź, Amir – rzucił Ethan i ruszył dalej korytarzem.
- Hej! A co w końcu z Yusufem? - zawołał za nim Asher.
- Sam sprawdź, jak chcesz – odparł Ethan, nie zatrzymując się.
Amir w milczeniu obserwował, jak Asher kalkuluje w myślach, po czym odwraca się i idzie chwiejnym krokiem w kierunku gabinetu dilera. Zastanawiał się, czy go ostrzec przed czekającym go widokiem. Nie wiedząc jednak, jak miałby to ująć w słowa, zrezygnował i odwrócił się w stronę Ethana.
Mężczyzna kucał i trzymał coś w dłoni, z daleka wyglądającego jak kawałek rzemyka. Przyglądał się temu dłuższą chwilę, po czym usłyszawszy, że Amir się zbliża, cisnął to na podłogę, chwycił ponownie torbę i wznowił marsz, narzucając sobie dwa razy szybsze tempo. Odgłos jego kroków odbijał się echem, kiedy zbiegał po klatce schodowej.
Amir pochylił się i podniósł ów przedmiot z posadzki. Była to przerwana bransoletka z drewnianą, malutką tabliczką. Drewno było zakrwawione, ale mimo plam wciąż dało się odczytać wyryte na nim słowo: Avril.



Krew, krzyki, smak ludzkiego mięsa. Instynkt rozkazywał przełknąć i skonsumować resztę, rozum – wypluć i zostawić. Wypluła, przetoczyła się kilka kroków w bok. Woń krwi uderzała do głowy, agonalne wrzaski ogłuszały. Wciąż czuła na języku słodki smak człowieka. Stanęła na dwóch łapach, rozejrzała się, ale nie mogła skupić wzroku. Wtem dostrzegła ruch - to wilkołak wspinał się po kontenerach na piętro wyżej. Doskoczył do dilerów, staranował ich i pobiegł dalej, w głąb budynku. Wataha instynktownie ruszyła za nim, dopadła ofiar i dokończyła dzieła. Avril odwróciła wzrok, nie mogąc patrzeć na rozszarpywanie dogorywających. Pokusa byłaby zbyt silna. Słyszała jednak mlaski, powarkiwanie z rozkoszy, chlapnięcia wnętrzności o podłogę, czuła słodką woń krwi, instynkt szalał, napięte mięśnie drgały, byle tylko zerwać się i doskoczyć do nich…
Odwróciła się i pobiegła do wyjścia, po drodze potykając się o zmasakrowane zwłoki. Wybiegła z kompleksu i łapczywie wciągnęła w płuca powietrze, pragnąc wywietrzyć nozdrza, pysk, umysł.
W głowie jej szumiało. Odbiegła jeszcze kawałek i runęła na ziemię po drugiej stronie ulicy. Przeczołgała się w boczną uliczkę, skrywając w cieniu. Tej nocy wbrew swojej woli przerwała abstynencję, posmakowała ludzkiego mięsa, przypominając sobie tym samym swoje pierwsze przemiany. Krwawe, bezwiedne, gdy nie potrafiła zapanować nad instynktem łowcy. Wydarzenia, wobec których zdawało się już zobojętniała, o których może opowiadać bez emocji. Teraz jednak wspomnienia wróciły do niej ze zdwojoną siłą, przynosząc wyrzuty sumienia i wstręt do samej siebie. Te wszystkie lata bez wymuszonych przemian i przeczekane bezkrwawo pełnie nic już nie znaczyły. Na powrót stała się mordercą. Bezmyślną bestią do odstrzału.
Wróć, Avril, spokojnie, pomyślała. Nie obwiniaj się. To był tylko jeden człowiek. Jeden zły człowiek. Przecież wybiegłaś stamtąd, tak? Powstrzymałaś się. To był tylko jeden człowiek, tylko na prośbę Malakaia.
Nie myśl o tym. Nie myśl, nie myśl. Jeden głupi człowiek. Nic nie znaczy. Nic nie… Zaraz, co to był za dźwięk? Avril podniosła się z ziemi i nadstawiła uszu. Charakterystyczny syk jak u nietoperza rozległ się po raz drugi, tym razem bliżej. Jeszcze tego mi brakowało, pomyślała.
Wampir przeleciał z krzykiem tuż nad nią i wylądował miękko za jej plecami. Odwróciła się błyskawicznie i stanęła na dwóch łapach, pokazując kły. Nietoperzy odmieniec stał kilka kroków przed nią, przygarbiony, obserwując ją błyszczącymi oczami. Był młody, nie dorównywał wzrostem dorosłemu osobnikowi. Musiała wytężać wzrok, by dostrzec jego zarys. Czarna skóra czyniła go w ciemności praktycznie niewidocznym, jedynie małe oczka zdradzały obecność. Wtem rozwinął ogromne skrzydła, wzbił się w wysoko powietrze, a potem zaczął gwałtownie pikować w jej stronę. Odskoczyła, unikając ostrych jak brzytwa szponów. Wampir powtórzył atak. Avril wykonała kolejny unik i z rozpędu odbiła się od ściany, skacząc na przeciwnika. Poczuła, jak pazurami rozcina błonę skrzydła. Wampir wrzasnął i mimo rozpaczliwego machania skrzydłami runął na ziemię. Machnął na oślep szponami. Avril uskoczyła, ale za późno. Krew trysnęła z przeoranego boku. Instynkt wziął górę. Rzuciła się z wściekłością na leżącego wampira. Ignorując ataki z jego strony, chwyciła go zębami za szyję. Rozległo się głośne chrupnięcie, gdy przegryzła rdzeń kręgowy. Wypluła resztki kości i wgryzła się jeszcze raz, tym razem w bok. Szarpała zębami mięśnie, rozrywała ścięgna, chłeptała buchającą strumieniami krew. Wtem jakby ktoś obuchem uderzył jej w potylicę. Przystanęła, zupełnie zamroczona. Oprzytomniała po chwili. Naraz ogarnęło ją obrzydzenie. Cofnęła się od zwłok. Czy ona naprawdę oddała na moment kontrolę instynktowi? Teraz to bez znaczenia. Lada moment zlecą się tu inni odmieńcy, słysząc zew krwi, i dopełnią dzieła, aż nie pozostanie nic poza mokrą plamą. I lepiej, żeby nikogo w pobliżu wtedy nie było.
Nie mogąc dłużej zwlekać, Avril jak w transie skierowała się w stronę hangaru, z którego zaczynali. Intuicyjnie wydawało jej się, że tam będzie bezpieczniej. Sunęła wzdłuż ulicy, bezwiednie obserwując jednakowe budynki, jednakowo przegniłe i zniszczone. Co pomyślą ludzie, widząc rano pozostawione przez nią krwawe ślady? Ach, to co zwykle - „dobrze, że to nie my”.
Mijała właśnie boczną uliczkę, z metalowymi schodkami prowadzącymi do wyłamanych drzwi, gdy nagle ze środka wybiegł wilkołak. Od razu rozpoznała w nim Modrego Drania. Malakai jednym susem pokonał schody i doskoczył do niej. Uważnym spojrzeniem ocenił jej stan i stanowczym tonem stwierdził:
- Idziesz ze mną.
Machinalnie kiwnęła głową i ruszyła za nim. Znów kręciło się jej w głowie. To krew Drania uderzała w jej nozdrza. Jego… i jakiegoś człowieka. Ukradkiem zerknęła na niego. Z jego piersi raz po raz wypływała strużka krwi, na co zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi. Z niepokojem patrzył za to na nią – i jej przeorany bok.


*


Amir przeciągnął się i przewrócił na drugi bok, tuląc twarz do koca. Natychmiast tego pożałował. Podniósł się na łokciach i zerwał z siebie śmierdzące psem okrycie. Przetarł dłonią zaspane oczy i zamrugał.
- Dobrze się spało? - zapytał ponuro Ethan. Amir odwrócił się i ujrzał go siedzącego pod ścianą, z butelką wina w ręce.
- W porządku – odparł Raseth i wstał z podłogi. Rozejrzał się po pomieszczeniu, usiłując przypomnieć sobie wydarzenia z ostatniej nocy. - Gdzie jesteśmy?
- W kwiaciarni Avril – odpowiedział Ethan i pociągnął solidny łyk z butelki.
– Kwiaciarni? - powtórzył Amir. Pomieszczenia przypominało raczej szopę. Zabite deskami okno, puste półki, jakiś kufer, jedynie samotna lada świadczyła o dawnym charakterze tego miejsca.
- Taka nazwa, co się czepiasz.
- Nie czepiam, po prostu… Spodziewałem się jakichś kwiatów albo chociaż doniczek.
- Na co komu takie śmieci? Wyrzuciliśmy je dawno temu podczas sprzątania tego miejsca – wyjaśnił Ethan, a widząc minę Amira, dodał: - Tak, sprzątania. Przecież nie musi błyszczeć, żeby uznać za ogarnięte.
- Ale ja nic nie mówię – odparł Raseth z niewinnym uśmiechem i oparł się o ścianę z założonymi rękami. - To co robimy teraz? Przewidujesz jakieś śniadanie?
Ethan z westchnięciem odłożył butelkę, wstał, przeszedł za ladę i ukucnął. Wyciągnął z cholewy nóż, podważył jedną z desek i wyciągnął ze skrytki puszkę. Amir podszedł i wziął ją do ręki. Fasolka. Ethan podał mu jeszcze otwieracz, łyżkę i położył deskę na miejscu.
- Smacznego – rzucił i wrócił do swojej butelki.
Amir usiadł pod przeciwległą ścianą i przystąpił do posiłku. Minuty mijały, gdy tak siedzieli w milczeniu, zatopieni we własnych myślach. Amir zamartwiał się swoim powrotem do Ostton, Ethan zaś usilnie starał się zapomnieć, wlewając w siebie kolejne łyki alkoholu.
Wtem drzwi się otworzyły i do środka wpadła Avril. Oddychała ciężko. Brązowe loki opadały na jej zmęczoną twarz. Ubranie, które miała na sobie, nie należało do niej i było na nią zdecydowanie za duże. Chwiejnym krokiem podeszła do Ethana i usiadła obok. Wyjęła z jego ręki butelkę, pociągnęła długi łyk, po czym cisnęła nią o ścianę. Butelka rozsypała się, plamiąc ścianę i podłogę resztą wina. Ethan otworzył z oburzenia usta, ale zamknął je, gdy dziewczyna oparła głowę na jego ramieniu. Pokazał na migi Amirowi, by rzucił mu koc, i okrył nim Avril.
- Więc… coś się stało? - zapytał ostrożnie Ethan po chwili ciszy.
- Nie – odparła Avril, nie otwierając oczu. - Zrobiliśmy wczoraj to, co należało.
- „My”?
- Wilkołaki. Wiesz, nie chcę o tym gadać.
- Dobrze – odparł lekko obrażonym tonem. - Właściwie to mieliśmy się już zbierać, więc… - Ethan wstał i poprawił ubranie. Rzucił ponaglające spojrzenie Amirowi i wyszedł.
Avril przesunęła się za ladę i położyła na ziemi, okrywając szczelnie kocem. Amir patrzył przez chwilę, jak miarowo oddycha, i sięgnął ręką do kieszeni. Palcami wyczuł drewnianą tabliczkę. Lepszej okazji już chyba nie będzie – pomyślał i położył bransoletkę na ladzie, po czym w ślad za Ethanem wyszedł z kwiaciarni.
Mężczyzna czekał na zewnątrz, stukając z niecierpliwością stopą o bruk. Wyprostował się, kiedy zobaczył Amira.
- No nareszcie – rzekł do niego. - Idziemy.
- A gdzie? - zapytał Amir, doganiając go.
- Do Becketta. Powinieneś się ucieszyć.
- Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo rozpiera mnie radość. Szkoda tylko, że zanim będę wolny to czeka mnie jeszcze przysługa dla Drania.
- Ja już mówiłem, co na ten temat sądzę.
- Pamiętam. Pomijając wszelkie kwestie honoru i moralności, wolałbym nie robić sobie wilkołaka za wroga. Zwłaszcza po tym, co widziałem.
- Rzeczywiście, pod tym względem to rozsądne – zgodził się Ethan.
Zamilkli. Amira dopadły zmartwienia – o tym, kiedy wreszcie wróci do normalnego życia, jak wytłumaczy dzisiejszą nieobecność w pracy i jak bardzo brak jednej wypłaty wpłynie na jego budżet…
- Zaraz – szepnął Amir, po czym rzekł głośniej – Ethan! Gdzie moje pieniądze?
- Jakie pieniądze? - zapytał nie odwracając się diler.
- Te, które mi ukradłeś. Plus jakaś działka za towarzyszenie też mi się należy.
- Rzeczywiście! Tylko… gdzie moja torba? Została w kwiaciarni?
- Nie było jej tam.
- Zniknęła! O nie, ktoś nas okradł! - zawołał spanikowany Ethan.
- Jasne. Pewnie kiedy spałem sprzedałeś wszystkie rzeczy w jakimś pobliskim lombardzie, a teraz udajesz.
- Nie, na poważnie. Musieli nas okraść – powtórzył z zaniepokojeniem Ethan.
Amir nie wytrzymał i przyparł go do ściany. Przycisnął jego ramię i wycedził:
- Nie mam już cierpliwości na te twoje gierki. Dawaj hajs.
Ethan odpowiedział cicho i z gniewem:
- Zanim się wydrzesz, to pomyśl trochę. Mam ci dać tyle szmalu na widoku? Proszę bardzo. Tylko nie płacz potem, jak cię napadną.
Po tych słowach wcisnął mu w dłoń zmięte banknoty. Amir policzył je i przycisnął go drugą ręką jeszcze mocniej. Ethan przewrócił oczami i dał mu jeszcze trzy, po czym odepchnął Amira, poprawił ubranie i poszedł dalej. Amir schował pieniądze do portfela i dogonił go, ale resztę drogi już się do siebie nie odzywali. Po dojściu na miejsce odbyli rutynową kontrolę i tak samo jak wcześniej weszli do gabinetu Becketta.
Ledwie drzwi się uchyliły, a usłyszeli stłumiony głos Rossa:
- Na bogów, mówiłem, żeby nikogo nie wpuszcza-… Ach, to ty, Carsen. Czego chcesz?
Beckett stał nad biurkiem, którego wygląd różnił się od poprzedniej wizyty. Tym razem walały się na nim różne papiery, a sam Ross był zajęty przegrzebywaniem szuflad, gdy weszli. Reszta pokoju również nie prezentowała się najlepiej – z biblioteczek zniknęły segregatory, dywan opierał się zwinięty o ścianę, a okna zasłonięto żaluzjami, tak że mimo południowej pory panował tu półmrok.
- Wykonałem zadanie – oznajmił Ethan, jednocześnie rozglądając się ze zdziwieniem po pokoju. - Przeprowadzasz się?
- Zadanie? Hm, tak, dobrze – odparł Beckett, ignorując pytanie. - Ty choler… - zaklął, szarpiąc za zaciętą szufladę.
- Pamiętasz w ogóle? Kazałeś mi zabić dilera Yusufa.
- No tak, tak. Zaraz ci zapłacę.
- Właściwie to zapłatą miało być serum i inne takie – wtrącił się Amir.
- Naprawdę? Dajcie mi chwilę – odparł Beckett i zaparł się nogami o biurko, aż wreszcie szuflada puściła.
- Beckett! - jęknął Ethan. - O co tu chodzi?
- No więc tak, przeprowadzam się. Muszę tu zrobić porządek, zanim przekażę gabinet swojemu zastępcy – odpowiedział Ross przeszukując szufladę.
- Gdzie i dlaczego? I czemu nic mi nie powiedziałeś wcześniej? - spytał z wyrzutem Carsen.
W tym momencie przez główne drzwi do gabinetu wszedł posłaniec. Ignorując mężczyzn podszedł do Becketta i szeptem zdał mu raport, po czym równie szybko wyszedł. Ross zmarszczył brwi i przerwał przeszukiwanie szuflad. Wstał, ominął biurko i stanął naprzeciwko Ethana.
- Wiedziałeś, że wczoraj w nocy była maskara u Yusufa? Że on sam zginął? - spytał, siląc się na obojętny ton.
- Tak, a co to ma do rzeczy?
- I wchodzisz tutaj jakby nigdy nic ani słowem mi o tym nie mówiąc? - odparł Ross, tłumiąc złość.
- Nie pytałeś! Zresztą, to chyba dobrze? Yusufowi się należało! - wybuchnął Ethan.
- Otóż nie! Teraz mamy w Blackway teren, który zamiast zostać szybko zagospodarowany przez kogoś rozsądnego, może zostać łatwo przejęty przez chociażby Zielone Kaczki! Pomyślałeś o tym? Ty, i ci twoi „przyjaciele”? Jak w ogóle przekonałeś wilkołaki do pomocy?
- Jakie wilkołaki? O czym ty mówisz? - odparł Ethan.
- Nie zgrywaj idioty! Skoro o tym wiesz, to tam byłeś, a skoro przeżyłeś masakrę, której opis jednoznacznie wskazuje na działalność futrzaków, to nie ma bata, musiałeś się z nimi skumać. I po co ci to było? Ta twoja „zemsta”? Dobrze się z tym czujesz, mając na sumieniu kolegów po fachu?
- O co ci teraz chodzi? Zresztą, sam chciałeś, żebym zabił dilera Yusufa.
- Jednego! Jednego, konkretnego człowieka, a nie ich wszystkich. Wiesz jak to teraz komplikuje sprawy? Nie? No właśnie. Bierz te swoje serum i idźcie stąd. - Beckett ponownie przeszedł za biurko, wygrzebał z jednej szuflady serum i rzucił je Amirowi. - No, szybko. Wychodzić.
Amir pociągnął do wyjścia zszokowanego Ethana.
- Co go napadło? - zastanawiał się na głos Ethan, gdy już wyszli. Skinęli ochroniarzom na pożegnanie i skierowali się w stronę Zielonego Węża.
- Może naprawdę chciał przejąć tamten teren. Wiesz, drobnymi akcjami kłuć Yusufa, aż w końcu byłby gotowy na ostateczny cios – stwierdził Amir.
- Ale po co? Becketta nigdy nie interesowała walka o wpływy.
- Może nie wiesz o nim wszystkiego. - Amir ściszył głos. - W gabinecie Yusufa widziałem mapę. Beckett był zaznaczony w Shalley.
- W dzielnicy snobów? Dlaczego?
- Nie wiem. Yusuf wiedział.
- Czyli już się nie dowiem. Świetnie.
- Zawsze możesz zrobić własne dochodzenie.
- Kryminałów się naczytałeś? To cię zaskoczę, ale życie to nie książka i tutaj to tak łatwo nie działa.
- Jak tam uważasz. W takim razie jakie masz plany na dzisiaj?
- A co, chcesz mnie zaprosić na randkę?
- Ja nie, ale myślałem raczej o Avril – odparł z uśmiechem Amir.
- Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy – warknął Ethan, momentalnie się napinając.
- No dobrze, dobrze, skoro wolisz ustąpić pola Modremu Draniu…
- Niczego nie wolę! Po co drążysz temat?
- Tak się zastanawiałem, że może mógłbyś pójść z nami na ten jakże romantyczny spacer w nocy.
- A skąd wiesz, że ona tam będzie?
- Sam mi mówiłeś, że jej Drań ufa najbardziej. Na pewno ją weźmie.
- No dobra, a tobie czemu zależy, żebym tam był?
- Ja nie jestem dobrym przyjacielem wilkołaków. Wolałbym nie zostać pożarty po wykonaniu zadania.
- Wilkołaki nie pożerają bez powodu, ale okej.
- Powodem może być chociażby pozbywanie się świadka. W każdym razie pewniej będę się czuć nie idąc tam sam.
- W porządku. Mogę tam iść z tobą.
Amir odetchnął z ulgą. Teraz byle do wieczora i ten koszmar się skończy. Będzie miał co wnukom opowiadać, powiedział sobie w duchu. Jak to przypadkowo przeżył największą przygodę w swoim życiu.



Czekali w cieniu pobliskiej kamienicy, gdy do Mostu Starego zbliżyła się dwójka zakapturzonych osób. Zakapturzeni oparli się o kamienne barierki i rozejrzeli, wyraźnie na kogoś czekając. Ethan dał znak Amirowi i wyłonili się z cienia.
- Jesteś – rzekł Modry Drań do Amira, gdy podeszli bliżej. - Czemu z nim?
- Żeby było parzyście – odparł za niego Ethan. - Idziemy?
Oczy Modrego Drania zaskrzyły gniewnie, ale odparł obojętnym tonem, kierując się ponownie do Amira:
- Na Złotą. Do redakcji „Głosu Ostton”.
Amir kiwnął głową i wysunął się na prowadzenie. Tuż za nim szedł Modry Drań. Ethan został nieco z tyłu razem z drugą zakapturzoną osobą. Nie musiał widzieć jej twarzy, by ją rozpoznać.
- To co robicie tym razem? - spytał cicho. - Czyżby Yusuf miał brata-bliźniaka?
- Ethan, nie bądź niemądry – westchnęła Avril i chwyciła go pod ramię.
- W takim razie wyjaśnij mi.
- Chyba nie powinnam. To część większego planu.
- Mi możesz powiedzieć. Wiesz przecież, że…
- Szszsz! - przerwała mu. - Policja.
W kilka chwil dogonili resztę i stanęli obok. Amir rozmawiał z policjantem, podczas gdy Malakai przechadzał się tuż obok.
- Proszę wrócić rano. W nocy jest bezwzględny zakaz przekraczania rzeki – rzekł policjant, spoglądając na nich z niepewnością.
- Nie możemy czekać do rana – odparł Amir.
- Właśnie – wtrącił się Ethan – ale może jest coś, co mogłoby pana przekonać do zmiany zdania. Coś… brzęczącego?
Policjant przełknął ślinę, a Ethan kontynuował.
- Jest pan tu sam? Jeśli tak, to nie będzie pan musiał dzielić się z kolegami.
- Jestem, ale łapówkarstwo jest niezgodne z prawem – odparł nieśmiało policjant. - Obawiam się, że będzie… Ugh…
Policjant zesztywniał i upadł, gdy Modry Drań wyszarpnął nóż z jego gardła. Wytarł ostrze o jego mundur i schował za pas, po czym chwycił za stygnące zwłoki i przerzucił je przez barierkę. Nie minęła chwila, gdy do ich uszu doszedł głośny plusk.
- Dlaczego go zabiłeś? - spytał głośnym szeptem Ethan. - Wystarczyło ogłuszyć.
- Był policjantem. Częścią systemu – odparł Malakai i pociągnął oszołomionego Amira za ramię. - Prowadź dalej.
- A co jeśli kłamał? Tu musi być jakiś dodatkowy patrol. Nie zostawiliby jednego człowieka na moście. A jak reszta się zorientuje… - ciągnął Ethan.
- Nikt się nie zorientuje – przerwał mu Drań. - Trwają teraz zamieszki przy Południowym Moście. Zadbałem o to.
Ethan umilkł, będąc pod niemałym wrażeniem. Spojrzał na Avril. Twarz dziewczyny zamiast podziwu wyrażała głęboki smutek.
Zeszli na drugi brzeg niezaczepiani przez nikogo. Ethan był zaskoczony, że ulice są zupełnie puste. Przecież tutaj jest bezpieczniej niż w Blackway, myślał. A mimo to ani śladu żywej duszy. Nawet bezdomnych nie ma.
- Czemu tu tak pusto? - szepnął Ethan.
- Bo ludzie się boją – mruknął Modry Drań. - Są przesiąknięci propagandą o złych odmieńcach.
- Raczej śpią – odparł Amir. Głos mu lekko drżał, gdy patrzył na Malakaia. - Jesteśmy w części robotniczej.
Skręcili w głąb miasta. Ethan poczuł się nagle nieswojo. Dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, że to odór Sanoe jest coraz mniej wyczuwalny. Czy to znak, że jest daleko od domu? Ogarnął go niepokój. Niepotrzebnie dałem się w to wciągnąć, pomyślał. Niestety, na odwrót było już za późno. Wszystkie uliczki Ostton wyglądały tak samo szaro i nijako. Wszystkie bloki były identyczne. Na bogów, my krążymy w kółko czy to ja już oszalałem, zastanawiał się.
Nagle wszyscy jakby się ożywili. Ethan uniósł głowę i dostrzegł mocniejsze światło na końcu uliczki. Miła odmiana. Zaczął dochodzić do nich nawet szmer miasta. Mężczyzna poczuł się, jak gdyby opuszczali strefę kwarantanny, gdy weszli na główną ulicę. Była szersza od tych, które dotychczas przemierzali, i oświetlało ją więcej latarni. Budynki ciągnące się wzdłuż chodnika nie były typowymi blokami, a niskimi sklepami, kawiarniami i kamieniczkami. Mimo późnej pory w co poniektórych paliło się światło, a skądinąd dało się usłyszeć odgłosy rozmów. Amir poprowadził ich na drugą stronę jezdni, do jednej z kamieniczek. Dopiero gdy wchodzili Ethan dostrzegł szyld nad drzwiami - „Głos Ostton”.
Po przejściu przez ciemny przedsionek niespodziewanie oślepiło ich jasne światło. Ethan zamrugał kilkakrotnie, odzyskując wzrok. Znajdowali się w drukarni, co wywnioskował po wielkich maszynach drukarskich i ryzach papieru składowanych dosłownie wszędzie. Na jednej z takich stert siedział mężczyzna, który na ich widok wstał i ukłonił się grzecznie.
- Witaj, Mal. Nie sądziłem, że przyjdziesz z taką obstawą.
- Modry Drań, Marquis. Zapamiętaj to wreszcie.
- Nie możesz wiecznie używać tego pseudonimu. Zwłaszcza jeśli chcesz zjednać sobie ludzi – odparł Marquis i podał mu zgiętą kartkę. - Masz, tu są adresy.
- Adresy? Nie mam czasu na takie bzdury, miała być całkowita czystka i będzie całkowita. – Modry Drań zmiął kartkę i rzucił w kąt.
- Mal, nie możesz wyrżnąć wszystkich. Potrzebujemy kilku ze względów wizerunkowych. Poza tym, mieliśmy chyba udowodnić, że nie jesteśmy tacy jak o nas mówią – dodał kąśliwie Marquis.
Malakai wziął kilka głębokich wdechów, nim odpowiedział:
- W porządku. Zrobimy po twojemu. Idź już z Avril, poczekacie na mnie na najbliższym skrzyżowaniu. Zaraz do was dołączę.
- A po co to wszystko?
- Dla bezpieczeństwa. Upewnię się czy nikt was nie będzie śledził.
- Jak sobie chcesz. Chodź, Avril – powiedział Marquis i wyszli razem.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Modry Drań spojrzał z kolei na Amira.
- Możesz iść. Wykonałeś swoje zadanie.
- Dzięki – rzucił niepewnie Amir i zerknął na Ethana.
- On zostaje – odparł Drań, widząc jego spojrzenie.
- Niby dlaczego? - spytał Ethan i cofnął się kilka kroków.
Wtem Malakai chwycił go w żelazny uścisk i przyparł do ściany. Ethan próbował oderwać jego rękę ze swojej szyi, ale brakło mu tchu. Po chwili szamotania się zamarł, ostatkiem sił próbując złapać oddech.
Amir stał oszołomiony, nie mogąc wykonać żadnego ruchu.
- Masz 10 sekund na ucieczkę – wycedził Malakai, patrząc mu głęboko w oczy.
Te słowa niby zaklęcie przywróciły Amirowi władzę w nogach. Wybiegł z kamieniczki, trzaskając drzwiami.
Modry Drań osłabił uścisk. Ethan momentalnie zaczął wciągać powietrze, wciąż czując masywną dłoń zaciśniętą wokół swojej szyi. Nagle uścisk znów się nasilił, a Malakai uniósł na wysokość jego oczu ostrze.
- Dlaczego… - wycharczał Ethan.
- Dlaczego? Byłeś człowiekiem Yusufa. Pojawiasz się nagle nieproszony z tym Amirem, wypytujesz Avril o nasze interesy… Nie mogę ryzykować.
Ethan stęknął, gdy ostrze przeszyło jego brzuch. Drugiego ciosu już nie czuł. Osunął się powoli na ziemię, powoli wykrwawiając.
Modry Drań wytarł ostrze o ubranie Ethana i wziął głęboki wdech. W powietrzu wciąż jeszcze unosił się zapach strachu.
Ciekawe jak szybko ten Amir biega, pomyślał Malakai, i ruszył za nim.

*

- Gdzie Avril? - zapytał Modry Drań, podchodząc do Marquisa.
- Nie wiem, nagle pobiegła gdzieś bez słowa. Może się zmartwiła, że długo nie wracasz.
- Mniejsza o nią. Załatwimy to sami.
Ruszyli wzdłuż ulicy, w stronę wzgórza Shalley, od którego wzięła się nazwa całej dzielnicy. Na końcu Złotej znajdowała się brama wjazdowa – Shalley było bowiem w całości odgrodzone murem od miasta. Wjazd był jednak zbyt dobrze strzeżony, by mogli nim przejść, dlatego pokonali mur na przełaj już w zmienionej, wilkołaczej formie. I tak każdy by rozpoznał, że są intruzami, jak stwierdzili.
Marquis prowadził Malakaia przez Shalley do ich pierwszego celu. Omijali domostwa uboższych raqarów, gdyż ich zamierzali oszczędzić, aż dotarli do samego centrum dzielnicy, w którym znajdował się pałac raiqa – aktualnie Shadracha. Tu mieli zacząć. Wyeliminowali po cichu patrol gwardzistów i wspięli się na rozległy balkon, przez który dostali się do środka. Węch pokierował ich do jednej z sal; wbiegli tam wyważając drzwi.
Widok ich zaskoczył – przy owalnym stole siedział nie tylko raiq Shadrach, ale i wielu innych znaczących raqarów. Modry Drań był bardzo zaskoczony, widząc w tym towarzystwie Becketta Rossa, który teraz zamarł, stojąc przy stole z pełnym kieliszkiem w ręce.
Jeden z raqarów zerwał się z miejsca; natychmiast dopadł go Marquis i zakończył jego żywot. Reszta pozostała na krzesłach, ze wzrokiem utkwionym w Modrym Draniu.
- Panowie – odezwał się Beckett, przerywając ciszę. - Myślę, że w takich okolicznościach nie ma co dłużej się zastanawiać.
Po tych słowach duszkiem wypił zawartość swojego kieliszka. Modry Drań rozwarł szeroko oczy, widząc jak Ross wykrzywia się na różne strony, charcząc i plując, jak z jego pleców nagle wyrastają błoniaste, czarne skrzydła, ręce i paznokcie wydłużają się, skóra ciemnieje, a zęby przekształcają się w długie, wampirze kły. Marquis nie czekał dłużej – skoczył na stół, łamiąc go i tłukąc część kieliszków, ale niektórzy raqarowie byli szybsi i opróżnili już swoje. Modry Drań oprzytomniał i rzucił się na uciekających, nieprzemienionych raqarów, gdy nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie od tyłu. Wyrwał się i skoczył na wampira, rozrywając błonę jednego ze skrzydeł. Odmieniec zaskrzeczał boleśnie i runął na ziemię.
Wtem rozległ się brzęk tłuczonego szkła i światło zgasło. Malakai wytężył wzrok, ale nie mógł wypatrzeć przeciwników. Nagle dostrzegł ruch z prawej strony. Zaatakował, machając łapami na oślep. Poczuł krew buchającą spod pazurów, w uszach zabrzmiał skrzek bólu. Wtem w jego szyję zagłębiły się ostre kły; wyrwał się, odczołgał na bok. Ciepłe strużki krwi spłynęły po jego karku.
Skok, cios, kontratak, wycofanie się i znowu. Walka była niekończącym się tańcem. Odmieńcy ścierali się w ciemności, przy akompaniamencie łamanych mebli i okrzyków bólu. Wampiry przeważały liczebnością, ale wilkołaki – doświadczeniem. Wirowali, na przemian doskakując i cofając się, aż jeden z przeciwników mylił kroki, płacąc za błąd życiem. Potem pojawiał się nowy partner i taniec toczył się dalej.
Wtem, gdy Modry Drań czuł już, że ataki ze strony wampirów słabną, ktoś wybił okno. Malakai natychmiast spojrzał w tamtym kierunku. Dostrzegł szybki ruch. Chwilę potem rozległ się trzepot skrzydeł. Dobił walczącego z nim ostatkiem sił wampira i pobiegł wyjrzeć przez okno, ale było już za późno. Ostatni wampir uciekł. Modry Drań stał tam, wpatrzony w nocne niebo, aż ciszę przerwał słabym głosem Marquis:
- Mal?
- Tak?
- To koniec? Zabiliśmy wszystkich?
- Tak – odpowiedział Modry Drań, odwracając się od okna.
Nie ma potrzeby go martwić, stwierdził. W końcu jeden samotny wampir nie będzie w stanie im przeszkodzić.

*

Avril klęczała nad zwłokami, trzymając je za rękę. Potargane włosy opadały na jej mokrą od łez twarz, a dłonie pokryte były zasychającą krwią. Dziewczyna długo patrzyła w rozwarte, martwe oczy, aż w końcu podniosła się chwiejnie z klęczek i sięgnęła ręką do kieszeni. Wymacała w niej bransoletkę i wyciągnęła. Zaschnięta krew na drewienku nie różniła się wiele od tej na jej rękach. Przeniosła ponownie wzrok na ciało.
- Przepraszam, Ethan – wyszeptała. - Gdybym tylko wiedziała…
Cisnęła bransoletką w głąb drukarni i wybiegła. W duszy wiedziała jednak, że nigdy nie zdoła uciec przed gryzącymi ją wyrzutami sumienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz